Kraina śniegu jak w bajce o jej królowej. Dziewiczo i nieskazitelnie, puszyście i bezgłośnie, gdy wyruszamy z Braunlage na szlak, żeby zdobywać kolejne pieczątki. Szurając nogami, by nacieszyć się śniegiem, docieramy do miejsca, w którym kiedyś stała leśniczówka Brunnenbach z 1840 roku. Korzystał z niej leśnik, zajmujący się zrywką drewna za pomocą koni. I właśnie z powodu takiego, a nie innego zawodu, który uprawiał, a który na tyle się zmodernizował, że konie w lesie stały się zbędne, taki sam los spotkał drewniany domek. W 2014 roku został wyburzony, a dziś o jego istnieniu informuje jedynie tabliczka.
W niemalże apokaliptycznej atmosferze i takichże widokach kierujemy się na skałki Hahnenkleeklippen. Trochę ponad dwa kilometry przecieramy bajeczny szlak, by dotrzeć do budki z pieczątką numer 75 i przepięknego widoku na dolinę Diedrichstal. Na czwarte najwyższe wzniesienie Harzu Achtermann (925 m n.p.m.), gdzie znajduje się pieczątka numer 12, docieramy pokonując trzy kilometry, które przerywamy w połowie w malutkiej dzielnicy Braunlage – Königskrug. O miejscu tym opowiadał mój okulista, umilając mi moje niestety częste wizyty u niego przez cały styczeń. Okazało się, że jest również kolekcjonerem pieczątek, mając ich już 175. Często miałam wrażenie, że lekarz wołał mnie do gabinetu poza kolejką i jeszcze zamykając drzwi rozpoczynał pogawędki o szlakach i niezwykłych miejscach Harzu. Zdrowotne problemy schodziły nawet dla mnie na drugi plan, a teza, że nic tak nie leczy, jak czas i uwaga, jak najbardziej się w moim wypadku sprawdziła.
Königskrug składa się z restauracji, paru pensjonatów dla narciarzy i ośrodka szkoleniowego. My kierujemy się do restauracji, szybko orientując się, że miejsce jest z przeszłości. Góry Harzu to trochę dziwna okolica. Jakby zastygła w przeszłości, w jakimś nieokreślonym czasie, który nie zmienia się pod żadnym wpływem. Jest nie tylko rustykalnie, ale trochę prymitywnie, czasem brudno, czasem nieuprzejmie, czasem szorstko. To tutaj właśnie jeszcze można napotkać gastronomiczne lokale, które nie zmieniły się od lat 50-tych minionego wieku. Wystrój, zapach, karta dań i obsługa przerzucają nas w czasy, których naokoło już dawno nie ma, a tutaj skostniałe wciąż zarobkują na życie. Lokal Königskrug ma wyblakłe szyldy i stoliki pokryte ceratą. Jest kominek i czarownice na miotłach, ale i brudna, pokiereszowana podłoga. Oparć krzeseł nie chce się dotykać, a w ubikacji lepiej nie oddychać. Do tego obsługa składa się z dwóch leciwych i znużonych mężczyzn, którzy nie reagują na żarty, a w dodatku w ogóle nie wiadomo, czy usłyszeli zamówienie. O domówieniu czegoś nie ma mowy, z taką obojętnością przechodzą obok stolików. Do gorącej cytryny miodu nie ma (choć według informacji przy ladzie można kupić cały słoik), pan jednocześnie wskazuje na szklaną cukierniczkę. Trudno użyć w stosunku do nich słowa kelner. I gdyby coś takiego przytrafiłoby się np. w Berlinie, oburzenie byłoby wielkie, tutaj jednak ma swój urok. To relikt z przeszłości, której nie pamięta już żaden z nas. I szczerze przyznaję, że z rozkoszą i rozbawieniem obserwujemy dwóch ponurych panów, którzy próbują dać sobie radę z nagle zapełnionym lokalem. I to właśnie tutaj sprzedawany jest słynny deser, o którym opowiadał mój okulista. Ogromne ptysie z gorącymi wiśniami. Najmłodszy uczestnik wycieczki może jednego spałaszować przed daniem głównym. My popijamy cytrynę bez cukru i chrupiemy o dziwo dobrze wypieczone frytki. I z lekkim żalem opuszczamy to wyjątkowe miejsce, które pewnie niedługo zamieni się w nowoczesny na miarę XXI wieku lokal.
Na Achtermann docieramy pięknym szlakiem pośród skałek. Przybijamy pieczątkę i decydujemy się na wejście na samą górę. Warunki pogodowe są niesprzyjające, wiatr wieje jak oszalały, a droga jest zlodowaciała, ale właśnie taka atmosfera jest wyjątkowa. Nie widać prawie nic, jest tylko walka o przetrwanie, o zrobienie kroku do przodu, dramatyczne zejście niemalże na czworakach w dół. W towarzystwie zasypanych śniegiem choinek dajemy radę i pełni wrażeń decydujemy się na powrót do hotelu. Napotykamy po drodze jeszcze na trzy bałwany i umierający las. W górach Harzu zadomowił się monokulturowy świerk, który nie daje sobie rady ze zmianami klimatycznymi i kornikiem. W niektórych miejscach mamy wrażenie, że wędrujemy przez leśny cmentarz. Na ogromnych przestrzeniach stoją kikuty, albo całe połacie są puste po ich usunięciu. Leśnicy robią co mogą sadząc nowe drzewa, a specjaliści spierają się w sprawie wycinki. Przyznaję, że o ile wiosną i latem widoki są przerażające, zimą za to niezmiernie malownicze.
Stempel numer 75 i 12.