W czasie pobytu w Słowenii szybko nabraliśmy przekonania, że jakąkolwiek drogę byśmy nie wybrali – wszędzie jest pięknie. Przekonanie to przybrało formę ogromnego zaufania, z którym wybraliśmy dzisiaj na chybił trafił jakiś szlak w Narodowym Parku Triglav. Wąwóz Pokljuka na miejscu okazał się strzałem w dziesiątkę.
Sam dojazd od strony Krnicy wyklucza masową turystykę. Autokary nie mają szans, a tym samym liczba zwiedzających ogranicza się albo do miejscowych, albo do pasjonatów tajemniczych i nieznanych miejsc. Już pierwsze kroki odkrywają przed nami intymne oblicze wąwozu – dzikie, kamieniste, wijące się pośród skał niekończącą się wstążką szlaku. Im dłużej idziemy tym intymniej robi się wokół nas. Skały wyciągają się smukle ku błękitnemu niebu zagęszczając i otaczając coraz natarczywiej drogę, by w końcu zmusić nas do zatrzymania się i rozejrzenia wokół. Cisza aż brzmiąca w uszach. Jakbyśmy byli w trzewiach matki ziemi, blisko jej cicho bijącego serca. Jakby ona przyglądała się nam i przysłuchiwała naszemu serc rytmowi. Niesamowity moment intymnej jedności z czymś, co tylko czujemy, ale nie rozumiemy.
Idąc dalej natrafiamy na skałę z oknem i dziurą w sklepieniu. Nie mogę pohamować potrzeby dotarcia pod otwór, by stamtąd spojrzeć w niebo. Jakbym wdarła się w tajemniczy świat gnomów i elfów, mitycznych olbrzymów albo czarodziei, którzy urządzili sobie cztery ściany na własną modłę i potrzebę. I znów ta cisza, przerywana szuraniem butów przy zjeździe na zeszłorocznym listowiu w dół. Tuż za nią dwie skały tulą się w wiecznym pocałunku do siebie zastępując drogę, jakiekolwiek wyjście, jakby tutaj właśnie kończył się świat. Za to dwie inne skały, też się całujące, otwierają przestrzeń do dalszej wędrówki. Przechodzimy pod tym pocałunkiem nabożnie i z czcią czując, że jeszcze natrafimy na leśną świątynię. Najpierw jednak musimy tarasem, przyczepionym do brzuchatego ostańca, wisząc niemalże w powietrzu, przedrzeć się przez górskie zwężenie. Drewniane deski i wysokość trwożą, ale gdzieś w połowie napotykamy na cycatą panią z koroną na głowie, z dwoma młotami i cęgami w brzuchu, która stojąc obok smukłej wieży dumnie patrzy przed siebie. Dodaje nam otuchy swoją buńczuczną postawą i nie groźne nam już strome schody nad przepaścią, którymi docieramy do wnętrza góry. Pomiędzy hardymi skałami meandrujemy uważając na głowy i członki, nie mogąc nacieszyć się tak wyjątkowym szlakiem. W końcu wąską, trochę rubieżną szparką wydostajemy się na łaskę słońca. Bawiąc się jeszcze zeszłorocznym śniegiem opuszczamy wąwóz, by wspięć się na wyżyny i zawróciwszy górą wrócić do punktu wyjścia. Piękne widoki, przestrzeń i w końcu docieramy do przeczuwanej świątyni. Jaskinia aż prosi się o wyciągnięcie rąk do góry, o bezgłośną dziękczynną modlitwę.
Do cywilizacji powracamy w Radovljica. Śliczne miasteczko zachowało wiele historycznych budynków w samym centrum na skutek upadku w XVIII wieku. Gdy zabrakło do tej pory świetnie prosperującej miejscowości pieniędzy, zaprzestano modernizacji i dzisiaj można cieszyć się wyjątkową atmosferą przed XVIII-wiecznej przeszłości. Mijamy uroczy antykwariat z kotem, informację turystyczną, w której dostajemy mapkę miasta, lokale gastronomiczne, zachęcające do wypicia kawy, średniowieczny zamek na rynku, pozostałość po szlacheckich rodzinach von Ortenburg, Habsburg i von Thurn-Valsassin, dziś siedziba zarządu gminnymi muzeami i najważniejszego w tej okolicy Muzeum Pszczelarstwa. Musi się tutaj znajdować też szkoła muzyczna, gdyż nie tylko że dobiega nas muzyka zza zamkniętych drzwi, ale mija parę dzieci z instrumentami muzycznymi pospiesznie przeskakujących podwójnie schody, żeby zdążyć na lekcję. Podobno znajduje się tutaj jeszcze izba pamięci poświęcona autorowi pierwszej komedii i sztuki teatralnej Słowenii („Zupanova Micka”) Antonowi Linhartowi. Dramaturg, pionier słoweńskiego teatru i historiografii urodził się właśnie w Radovjicy w 1756 roku. Do izby jednak nie udało się nam dostać. Idziemy za to podziwiać piękny widok na Alpy Julijskie i romański kościół św. Piotra, za którym odkrywamy szarą kaplicę św. Edyty Stein. Rozochoceni iście letnią pogodą, zaaferowani przeżyciami i subtelną atmosferą miasteczka siadamy przy stoliku pod zamkiem i zażywamy karczochów w formie wyśmienitego likieru Cynar. Pod jego wpływem świat wokół skrapla się w wyraźny moment szczęścia.