Nie uwierzycie! Nazwa miasteczka Beeskow pochodzi z języka łużyckiego od bzu! Miasto bzu pasuje świetnie do okolicy, do krzewów lilaków, które na tej szerokości geograficznej są wszędzie. Chociaż bez wiązany był ze śmiercią, wykonywano z niego szkielet dla wieńców pogrzebowych, wylewano pod jego krzak wodę po myciu zmarłego, żeby zabezpieczyć resztę członków rodziny przed śmiercią, nie używano jego drzewa do palenia w piecu, wierząc, że przynosi nieszczęście. I złe duchy były z nim związane. Podobno zdesperowane matki chorych małych dzieci kłady je pod krzykiem bzu licząc, że pomogą choćby złe moce. Co nam to mówi o miasteczku Beeskow, do którego docieramy popołudniową porą rozedrgani meteorologiczną wiedzą nabytą w
Lindenbergu?
Beeskow powstało na drodze Frankfurt nad Odrą – Lipsk w miejscu przecięcia Szprewy. Położenie długo przyczyniało się do miejskiego dobrobytu, na który składało się cło oraz datki od wędrujących mnichów, którzy nocowali w pobliżu miejskich murów w specjalnie dla nich przygotowanej noclegowni. Od momentu powstania miasta w XIII wieku zarządzali nim rycerze von Strele. Wokół w XIV wieku wybudowanego zamku rozrosło się planowo i w celach obronnych miasto otoczone dodatkowo murami. Przed jedną z bram miejskich istniało od 1375 roku leprozorium czyli kolonia trędowatych. Przez całe średniowiecze zmieniali się właściciele zgodnie z istniejącym bądź nie potomstwem, przy czym w ostatnim przypadku na spadkowych sprawach korzystał kościół. Biskupi nie gardzili takim majątkiem, by jednak w końcu poddać się ziemskiej władzy. Akurat będący czeskim królem Ferdynand I Habsburg (bywał też arcyksięciem Austrii, księciem Styrii, Krainy i Karyntii, hrabią Tyrolu, królem niemieckim i cesarzem rzymskim) oddał w 1556 roku Beeskow w lenno brandenburskim markgrafom, którzy przez kolejne dziesięciolecia odrywali te tereny od Dolnych Łużyc i integrowali z Brandenburgią, do której miasto należało od około 1600 roku. Nieoficjalnie, gdyż byli właściciele przez długi czas nie uznawali tego faktu. Później nastąpiła industrializacja, wybudowano żelazną kolej, XX wiek przyniósł dwie potworne wojny, 1945 rok naloty bombowe i ogromne zniszczenie jednego z największych kościołów ceglanego gotyku w Brandenburgii pw. św. Marii. Dzisiaj odbudowany jest imponujący zarówno z zewnątrz, jak i z wewnątrz. Ceglasta wariacja na temat średniowiecznej przeszłości i przytłaczająca wystawa czarno-białych zdjęć przedstawiających historię rodzenia się nazizmu. Na jednym z nich odkrywamy zniszczone
Antywojenne Muzeum, na innej tablicy znamienne słowa: „nie mów, że to dla ojczyzny”. Godzina zła czyli cały rok 1941 i światełko w tunelu w 1942 roku. Garstka bohaterów sprzeciwiających się demonicznej ideologii i sporo przerażenia uchwyconego w fotografiach. Zło tego świata, człowiek człowiekowi w imię własnej ojczyzny, której nikt tak naprawdę z nas nie ma. Naszym domem jest cała ziemia.
Zanim doszliśmy do kościoła minęliśmy rynek, na którym odbywał się właśnie festiwal Street Food. Otoczony płotem, gdyż wstęp do skwierczących tłuszczem budek kosztował dwa euro. Przed kościołem odkryliśmy najstarszy dom Beeskow z 1482 roku, do którego można zajrzeć przez otwarte okno. Uroczymi uliczkami mijając znajdujący się w remoncie zamek poszliśmy się posilić do włoskiej restauracji nad Szprewą. Stamtąd udaliśmy się oczywiście do warowni, która pomimo prac renowacyjnych miała otwarte swoje podwoje. Odkryliśmy tutaj mały lokal gastronomiczny, Muzeum Regionalne z piwnicą tortur, Muzeum Muzyki, Archiwum Sztuki z pracami z okresu DDR i wieżę z wystawą sztuki współczesnej. Lekko zmęczeni wróciliśmy przez rynek do samochodu mijając piękny budynek znanego niemieckiego banku z herbem miasta na imponującym portalu oraz mały ratusz. Kolorowe balkony przy rynku żegnały nas czule. Zamykając powieki przywołaliśmy woń bzu, by pożegnać Beeskow przyzwoicie. Chyba się nam udało;)