Lipcowe późne popołudnie spędzamy w klasztorze Hodos-Bodrog. W promieniach zachodzącego słońca polnymi alejami docieramy do bielą błyszczącego kompleksu ziemskiej władzy i takiej pobożności. Rumuńska ortodoksja na lewym brzegu rzeki Maruszy, której bieg zmieniono w XIX wieku, gdy zaczęła być dla klasztornych murów niebezpieczna. O klasztorze w Hodos pierwszy raz wspomniano w 1177 roku, o klasztorze Bodrog w 1446 roku, wspólna nazwa Hodos-Bodrog istnieje od 1784 roku. Według legendy leśny tur znalazł tutaj przy orkowej pracy ikonę przedstawiającą Matkę Boską z Dzieciątkiem Jezus, która to łaskami cudów słynęła. Zarówno ikona, jak i przedstawiona na niej osoba zostały uznane za bóstwo godne świątyni, którą nie tylko wybudowano, ale i z religijnym zapałem chroniono przed napaściami, a gdy te były udane, odnawiano z precyzją i zgodnymi z nowoczesnymi nurtami trendami. W pewnym momencie dziejów, gdy w tej części świata zaczęli rządzić komuniści, klasztor nie przetrwał. Zamknięty w 1949 roku powstał na nowo 26 lat później, by już po odejściu czerwonej władzy rozbudować się na dobre. Dzisiaj żyje w nim 25 zakonników, którzy modlą się nieustannie do owej ikony w towarzystwie skamieniałej czaszki mitycznego tura. Niektórych udaje się nam zobaczyć, jeden z nich przysiadł na ławce, inny udzielił błogosławieństwa naszym podstawionym z ciekawości czołom. Trafiliśmy na nabożeństwo, rozmodloną ceremonię okadzaną dymem i oświetlaną bladym światłem świec. Poddaliśmy się nurtowi miejsca i wibracji modlitwy. Odeszliśmy stamtąd w uduchowieniu chwili.