Rumunia jest dzisiaj, jak rozżarzona lawa. Stąpamy po niej, a opary gorąca otulają nas bezlitośnie i trzeba przyznać zachłannie. Nie zniechęca nas tym, wprost przeciwnie, czujemy desperację podejmując decyzję wejścia na Cetatea Siria. Chcemy zdobyć strategiczną, defensywną i gospodarczą twierdzę, którą otaczało kiedyś 110 wiosek. Chcemy poczuć wyższość i moc dominacji pokonując banalne, ba letnie przeszkody. Chcemy rumuńskiego cudu na Wielkiej Nizinie Węgierskiej.
Idziemy dzielnie, krok za krokiem, w kierunku malowniczych ruin. Szybko zaczynamy poruszać się od krzaczka do krzaczka, od cienia do cienia. Okiełznani jednym tylko słońcem walczymy nie tylko z szybko ubywającymi siłami, ale przede wszystkim z duchem wiary w samego siebie. Jak łatwo pod wpływem chwilowej niedogodności poddać się i zaniechać działania. Mozolnie jednak idziemy.
Czy w podobnych warunkach przybył tutaj w XV wieku serbski despota Georg Brabkovic, żeby odebrać swój prezent od węgierskiego króla i niemieckiego cesarza Zygmunta Luksemburskiego? W żarze południa przejmował osadę z twierdzą i 110 innymi wioskami ciesząc się na ochłodę w kamiennych, mocnych murach i usłużne podawanie trunków przez nowych poddanych? Po nim rezydował tutaj niejaki wojewoda Stefan, który sprzeciwiał się węgierskiej koronie. Jednak ona dosięgła Sirię pod postacią Jana Hunyady, jej wodza i polityka, siedmiogrodzkiego wojewody. Pod koniec XV wieku król węgierski Maciej Korwin przekazał ją rodzinie Batorych, której własnością do 1613 roku. 150 lat później w ramach powstania dotarło do niej chłopstwo z Horei, a przy jej odbijaniu dokonano takich zniszczeń, że potem popadała już tylko w ruinę. I w takim stanie doczekała się naszej wizyty. Spoceni i zmęczeni, ale przeszczęśliwi, docieramy w jej gościnne ściany, przestrzenne pokoje z najpiękniejszym, jaki tylko w Rumuni może być widokiem. Siria nagradza nas porcją chłodnego cienia i wiatrem.
Ukontentowani jedziemy na obiad do Aradu, gdzie znarowiony Rumun bezpardonowo i jak mi się wdawało z pełną premedytacją wjechał nam w tył samochodu. Być może kłócił się z pasażerką, być może przeżywał dramat swojego życia. Widziałam, jak przejechał i zatrzymał się, żeby zaparkować na miejscu obok nas. Zdenerwowany wrzucił wsteczny i ruszył na pełnym gazie. Nie mógł nie widzieć, że zahaczy, chociaż może mógł zaślepiony zalewającą go wściekłością. Nie próbował się uspokoić, był nieobecny duchem przy wyjaśnianiu, pokazał, co trzeba, zachęcając przez chwilę do udania się z nim do lakiernictwa. Szybko zarzucił pomysł, szybko zatracił w swoich myślach i zgryzotach. Odszkodowanie pokryło koszty naprawy. Ale czy jego życie się uspokoiło?