Niby Ogród Saski i wraz z nim sielanka, przyjemność spaceru, kwiaty, budząca się do życia przyroda, gołębie, a jednak zgrzyt. Piękne muzy i cnoty, pusty staw i wodozbiór wzorowany na świątyni Westy w Tivoli, roztańczone damy, uśmiechnięty czołg-zabawka w ukraińskich barwach i twarze, które zaczynają wprowadzać przeciągły jęk współczesności.
Niby park miejski przez samego króla Augusta II Mocnego założony i 27 maja 1727 roku mieszkańcom miasta udostępniony, jednak wstęp do niego miał tylko ten, kto był porządnie ubrany. Jeszcze sto lat później Ogród Saski określany był mianem salonu Warszawy, które to miano utrwaliła wybudowana w 1847 roku pijalnia wód. W międzyczasie jednak zdewastowała go insurekcja kościuszkowska w 1794 roku i w latach 1816-1827 został przekomponowany na krajobrazowy ogród angielski. I znów zabroniono wstępu nie tylko osobom niechlujnie ubranym, ale też nietrzeźwym, Żydom w tradycyjnych strojach i dzieciom do lat 14 bez opieki. Przy ogrodowych wejściach stał policjant.
I dzisiaj też stoją policjanci. Szpalery ich samochodów przebłyskują niebiesko-białym kolorem, oni sami blokują dostęp na przyległy do ogrodu plac Piłsudskiego.
4 maja 1942 roku Ogród Saski został zamknięty przez niemieckich okupantów dla ludności polskiej.
Dzisiaj kobieta koło mnie podniesionym głosem mówi, że zabrania się Polakom wstępu na plac, bo dzisiaj ten plac jest ich, a oni się od Polaków odgradzają.
Przechodzą ciarki przy wydźwięku tych słów, przy historii tego ogrodu. Atmosfera jest napięta, milczenie większości przejmujące. Od czasu do czasu podjeżdżają rządowe samochody. Ich pasażerowie otoczeni szczelnym kordonem policji składają kwiaty z okazji 12 rocznicy katastrofy smoleńskiej. Są na tym placu sami, chociaż ludzie, którym oddają cześć byli i częścią polskiego narodu, i ich zadaniem było temu narodowi służyć. A ich egotyczna samotność też jest polska.
Gołębie, które pojedynczo, a jednak razem, przynoszą ulgę. Indywiduum w grupie, tolerancja jednostki, wspólny cel, ale innymi kolorami i szlakami osiągany. Ulga jest chwilowa, Warszawa poraża i przeraża stanem wyjątkowym. Nasze dziecko się boi, psy się boją wciąż i wciąż przejeżdżających na sygnale policyjnych samochodów. W dodatku jest przeraźliwie zimno. Ociepla się w miłej knajpce pełnej ludzi, w której spotykamy geoblogowiczów – Wojtka i jego rodzinę. Jemy, rozmawiamy, dzieci grają, porozumiewają się, jest słodko, przytulnie i jest ktoś, kto strojem wyraża swój sprzeciw. Gdy ociągając się opuszczamy lokal, gdy rozdzielamy się w końcu na placu zabaw, przychodzi nam przechodzić przez warszawskie Stare Miasto pełne nie tylko biało-czerwonych flag, ale krzyczące, agresywne, buńczuczne zamordyzmem. Ktoś śpiewa o wiecznych wrogach, ktoś pała nienawiścią do wszystkiego, co „niepolskie” w jego polskości mniemaniu. Pokolenie odchodzące, ale niegodzące się na świat, którego nie zna, nie chce poznać i którego się przez to boi. Pokolenie, która tu się modli, a tam pluje. A wokół nich policyjny kordon. Zamaskowane twarze, które pilnują siebie samych we własnym kraju. Jest nam przeraźliwie zimno, a mimo to dusimy się w nieswoim sosie.
Ogród Saski założył Niemiec.