W nieznośnym upale wędrujemy do Carasc. Żar leje się z nieba, słońce palące, bezwietrzne powietrze i krople potu spływające przy każdym kroku w górę. Próbujemy zachwycać się okolicą, jej śródziemnomorskością, jej palmowo-winogronowym krajobrazem podkreślonym skalistym horyzontem. Trochę się nam to udaje, choć jednak najbardziej skupiamy się na jak najszybszym przechodzeniu od cienia do cienia. W dość dziwnej drewnianej konstrukcji znajdującej się przy dolnej części szlaku napotykamy na lodówkę wypełnioną zimnymi napojami. Sympatyczny gest Szwajcarów, szczególnie w tak gorącym letnim dniu. Kamiennymi schodami dajemy się wchłonąć coraz wyżej pnącej się drodze, ginącej co jakiś czas w gęstwinie krzaków i lasu. Jakieś ruiny opuszczonych domów, jakby kapliczka, drewniany mały most nad niewielką przełęczą i w końcu docieramy do niego – tybetańskiego mostu Carasc. 270 metrów długości na wysokości 696 m n.p.m., 50-tonowy wąż łączący gminy Monte Carasso z Sementiną. Podczas gdy my, dorośli, pomału zbliżamy się do imponującej budowli, nasz syn w mgnieniu oka zaczyna przechodzić na drugą stronę. Robi się na tym moście coraz mniejszy i mniejszy, a my zarzucamy wszelkie fotograficzne zamiary i ruszamy 130 metrów nad ziemią za nim. I podczas gdy on dociera bezpiecznie na drugą stronę, my tuż przed osiągnięciem połowy mostu czujemy pierwsze ogromne krople deszczu. Nie wiedzieć kiedy niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami, z trzech stron zaczęło grzmieć i atmosfera zagęściła się powagą błyskawicznego załamania się pogody. Lekkim truchtem dotarliśmy do końca i dokładnie w tym momencie jakby oberwała się chmura. Lunęło tak, że od razu wiedzieliśmy, cokolwiek byśmy nie robili i my i nasze rzeczy będziemy przemoczeni do każdej, nawet najmniejszej suchej nitki. Szliśmy uparcie dalej, szczególnie, że przed chwilą rozgorączkowane ciała bardzo się taką zmianą ucieszyły. Mniej zadowolony był pies, dzielnie jednak dotarliśmy do punku wyjścia. Obstawiając siebie nawzajem przed rozbawionym wzrokiem właścicieli domów, przy których zaparkowaliśmy samochód, ściągaliśmy wszystko, łącznie z butami, a plecak długo jeszcze zionął wilgocią. Z ręką na sercu przyznaję - tybetański most w Szwajcarii godny jest każdej, nawet tak mokrej wyprawy.