Hollywood Safaripark w Stukenbrock.
Wesołe miasteczko połączone z zoo.
A więc najpierw zoo i niezliczona ilość samochodów próbujących przedrzeć się przez teren dzikich zwierząt. Oczywiście tam, gdzie wylegują się lwy i bawią tygrysy obowiązują pewne reguły - nie wolno np. mieć otwartego okna. I co? I co drugi kierowca ma otwarte albo przynajmniej uchylone i robią przy tym takie miny, jakby o tym nie wiedzieli. Nie wiadomo kogo bardziej chcą sprowokować - duże kociaki czy pilnujących pracowników. A może to tak w ramach "żeby wam się nie nudziło w pracy"?
Lwy albo nie patrzą na turystów, albo patrzą, ale z takim lekceważeniem i pogardą, że byłoby lepiej, gdyby nie patrzyły.
Po wyjeździe z niebezpiecznego obszaru okna można mieć otwarte na oścież, ryzykując zaślinienie wnętrza samochodu i pasażerów. Słonie i żyrafy są za płotami i siatkami, ale wielbłądy już nie, a pyski mają duże! Cała reszta zwierząt nie interesuje się w ogóle przejeżdżającymi, co przyspiesza ruch zmierzających do wesołego miasteczka.
A tam - nogi, tysiące rozbieganych nóg (podobno tego dnia było 6000 ludzi). Od jednej karuzeli do drugiej, od zjeżdżalni do młota, od kolejki do łódki, od budki z obowiązkową kiełbasą z grila (Wurst!!!) i frytkami do waty cukrowej i lukrowanych jabłek.
Ludzie młodzi i starzy, mnóstwo dzieci, Rosjanie i muzułmanie, rozbiegani, zaaferowani, szukający coraz to lepszych atrakcji i coraz lepszych miejsc w wagonikach, ale i stojących wytrwale pod napisem "stąd jeszcze 60 min.". Biegnących na karmienie zwierząt, szukających zagubionych dzieci czy innych członków rodziny.
I wszystko to psuje deszcz - na niebie szmata, a na wesołomiasteczkowych dróżkach coraz mniej nóg - pobiegły do cyrku, teatru na sztuczki magika czy zadaszonej kawiarni. Albo do sklepu kupować pluszowe zwierzątka do zakurzenia się w kątach ich pokoi.