Ich czarne włosy przeplecione są kroplami chlorowanej wody. Basen pełen ciemnych ciał, roześmianych oczu małych dzieci zmuszanych do zanurzania się w wodzie. Ich drobne czarne ręce oplatają kurczowo szyje tłustych ojców. Pulchne ciała = symbol dobrego, dostatniego życia. Tłusty chłopczyk reklamujący ketchup amerykańskiego koncernu ukrytego pod srilankijska nazwą.
Pełne ciała zamożnych mieszkańców Sri Lanki wypychają litry wody z basenu. Szczęśliwe słoniowe istnienia czujące się bosko na tej łzawej kropli niedostatku. Ile procent żyje ponad stan? Tak zwana lepsza warstwa. Lepsza karma. Ciekawi tych "zachodnich luksusów" biegają po terenie hotelu pomiędzy palmami, poolem i żałosnym kortem tenisowym.
Młode dziewczyny mają grube nogi i pupy opięte dzinsami. 36° C w cieniu i zachodnie spodnie ze zdobieniami na kieszeniach. Paradują w nich dumne, jakby nie były częścią tego świata, jakby to oddzielało je ekskluzywnie od cejlońskiej mierności. Kobiety wystawiające się na łup - dla nich liczą się tylko ci, którzy mogą im takie spodnie kupić. Jest tu taka para - śliczna pulchna dziewczyna, no prześliczna, z pulchnym półtorarocznym chłopczykiem na rękach - odziani w zachodni blichtr podróbki naszego "lepszego" świata, dumna z siebie i tego, co osiągnęła, z mężem - słoniem z ogromnym brzuchem, za kilka lat będzie ważył pewnie ze 150 kg. Jak oni paradują! Jak oni sobie żyją! Jacy są szczęśliwi, że są tacy, jacy są! Słodki dzinsowy świat, czarny T-Shirt z emblematem Harleya. Co za życie! Jakby byli tam, nie tu.
Tam jest zawsze lepiej, doskonalej. Tam jest cudeńko z lepkim lukrem, Do tamtego się tęskni, irracjonalnie, tu się ignoruje i lekceważy. Ile tysiącleci by nie upłynęło - będziemy wciąż tak samo głupio i naiwnie szukać "tam". Tu czy tam. Tęsknota za wszczepionym w nas pragnieniem inności.
Z piaskiem w zębach, we włosach, na skórze próbujemy otrząsnąć z siebie to powietrze, które przywiera z całą swoją silą do naszych umęczonych tkanek. Trzeba wziąć prysznic. Po południu idziemy do kościoła. Dziś jest wioskowe święto maryjne i procesja. Na drodze wybudowali ołtarze z suchej trawy, nie dało się przejechać, bo mieli na środku rozstawione prowizoryczne stołki na wysokich nogach.
Kumara wyłania się zza zakrętu rzeki jak duch. Zdawało się nam, że nikt nie czeka, że są niesłowni, niepunktualni. Ale jest. Rozbłyska jasno czarnym spojrzeniem, tęsknota wpisana w jego twarz. Chłód powietrza przedzieranego przez nasze ciała przynosi nieoczekiwaną ulgę i ożywia radość na miejscową tradycję.
W domu Marii i Josepha wielkie odziewanie. Prysznic na dworze, pomiędzy plastikowymi ściankami, wielka aluminiowa głowa rozbrzmiewa szumem płynącej bezpłatnie tu wody. Joseph z ogromnym brzuchem podkreślonym sarongiem oplecionym wokół bioder maszeruje, jakby to był rytuał. Podobno pił od rana arak. Potem spał. A teraz dla mnie trzeźwy szykuje się do procesji. Będzie ginął w tłumie wieśniaków adorujących kolorową figurkę. Poniesie ją kawałek, spocony, zmęczony, po chwili nawet zniecierpliwiony ludźmi, którzy próbują pod nią przejść.
Maria o objętości nie do opisania, z twarzą i oczami młodej dziewczyny, ubrała się odświętnie na pół godziny w czarną spódnicę do kostek i mocno różową bluzkę. Z trudem podnosi ręce, żeby upiąć czarne włosy w kok. Jeszcze chwila i wszyscy wylgniemy na ulicę. Dwoje białych, Joseph i Maria - ich córka wyprzedzi nas na motorze z małą dziewczynką z tyłu - jej kuzynka, której rodzice są we Włoszech i przyjeżdżają dwa razy w roku, by ją zobaczyć; nastoletni syn ze szpanersko obciętymi włosami i Kumara. Kumara założył dzinsy i czarną koszulę. Jest przez to niesamowicie trudny do opanowania. Zdaje się nasycać tym kolorem każdy skrawek przestrzeni wokół siebie.
Idziemy. Jackfruit na ogromnych drzewach, mango bez mango, palmy i kokosy i wieśniacy wystrojeni jak stróż w Boże Ciało. W oddali słychać wystrzał petard, przy drodze chorągwie, a na ołtarzach owoce - pomarańcze, liczi, papaje. Czekają. Ona do nich idzie, a oni czekają i śmieją się z nas białych z aparatami fotograficznymi. Obcy wśród obcych bez potrzeby oswajania.
Gdy przychodzi - ona, Maria, kiczowata i kwiecista, podchodzą do niej i głaszczą, gładzą, dotykają, rzucają w Nią kwiatkami i polewają wodą? perfumami? Ogromny tłum kłębi się wokół tej malutkiej Maryjki i sprawia to wszystko piekielne wrażenie: żar, rejwach, zgiełk. I petardy wybuchające już bez przerwy obok.
Obdarowani pomarańczami, za które trzeba zapłacić 100 rupi wracamy do domu Josepha i Marii. Joseph chce pić, bo przed i po kościele w niedzielę się pije. Wracamy do siebie odprowadzani smutnym wzrokiem Kumary, którego zobaczymy za dwie godziny na plaży. Czarny jak ocean na horyzoncie, zlewa się z przeraźliwą nocą dżungli, już nie błyszczą jego oczy, błyszczy czerń jego skóry, a spokój ogarnia całą plażę aż do czarnych języków nieoświetlonej przestrzeni. Tam w niej istnieje, żyje, porusza się i tłumi szloch samotności. Ja też tłumię, choć mogłabym przy nim wylać ocean łez.