Brak zmęczenia już znamy, powolny sen też, lekki poranek jak najbardziej. Przedzierając się przez rzekę wyruszamy na wycieczkę. Zabieramy prowiant w plecak. Przed nami kawał drogi i pewnie dużo emocji.
Cała Sri Lanka jest taka sama jeśli chodzi o prowizorkę. Jakby ludzie i to, co ich dotyczy, byli tylko na chwilę. Ta ich tymczasowość, rozpiździaj wszędzie najpierw przeraża, ale po chwili mówi się O.K., kto wie, może kiedyś zdmuchnie to wszystko jeden lekki wydech zniecierpliwionego boga. Nie będzie dużo pracy, a pozostanie całe piękno, którym ta wyspa właściwie jest.
Jedziemy więc w głąb lądu szaleńczymi ulicami z szaleńczymi kierowcami, ale czujemy się bezpiecznie - oni bardzo na siebie uważają. Dla nich wyprzedzanie na trzeciego czy czwartego, na zakrętach i gdziekolwiek to zwykła jazda, a nie wariactwo i uprzejmie ustępują sobie z drogi lub hamują, żeby przepuścić. Nikt się nie denerwuje, to czysta przyjemność. Nikt z nich szybko nie jedzie, dbają o siebie w tym chaosie - o siebie, swoje dzieci i zwierzęta.
Wjeżdżamy w zieloność, w wilgotną zieloność dżungli. Wszystko naokoło lśni i razi wiosenną barwą liści. Góry, rzeka, lekkie słońce.
Dojeżdżamy do sierocińca dla zwierząt w Pinawela. Zaraz po wyjściu z samochodu napadają na nas uśmiechnięci mężczyźni i wciskają nam w ręce torebki ze sczerniałymi bananami dla słoni. Robi nam się miło, że tak witają gości, a po chwili słyszymy - "1000 rupi". Od wszystkich "witających" uciekać z daleka, nawet jeśli są super sympatyczni, nie pozwolić sobie nic wcisnąć, a jeśli im się uda - oddać i z wzrokiem wbitym przed siebie uciekać! Kilo takich żółtych bananów nie kosztuje w sklepie nawet 10 rupi!
Przed 100 laty żyło dziko na Sri Lance okolo 12 000 słoni. Gdy ginęła matka lub ojciec reszta grupy opiekowała się osieroconym maleństwem. Tak było przez całe stulecia, do czasów, gdy człowiek przestał szanować naturę i jej prawa, a zapragnął robić, co mu się podoba i jak mu się podoba. Np. wycinać lasy i budować dziurawe drogi, niszcząc w ten sposób trasy, które słonie znały od dziesiątków lat. Lub gdy człowiek zapragnął obwieszać się rzeczami, które ogłaszał "cennymi", stawiać sobie w domu wyszukane pierdółki z wymyślnych materiałów - i zabijał słonie dla ich kości. Na Sri Lance specjalizowali się w tym panowie kolonialiści.
Być może sierociniec dla słoni jest uspokojeniem wyrzutów sumienia, być może dobra okazja do wykorzystania turystów (wstęp dla tubylców kosztuje 60 rupi, dla turystów 1200). Jedno jest pewne - słonie, które tu są miały dużo szczęścia i to jest najważniejsze. Nakarmione, z ogromną przestrzenią do poruszania się, zażywają codziennie kąpieli w rzece Maha Oya, obfotografywane przez turystyczne masy. Z rozkoszą rozkładają się w wodzie i pozwalają swojemu Mahout szorować sobie skórę. Mahout to jedyna ważna osoba w życiu słonia - tylko jego głosu słucha, a uczy się tego conajmniej 5 lat.
Słonie pochłaniają codziennie 250 kg pożywienia sprowadzanego do sierocińca ciężarówkami. Małe słoniątka dostają swoje mleko - 8 litrów - przez butelke, turyści mogą wykupić dla siebie bądź swoich dzieci specjalny bilet na karmienie - 250 rupi.
A praca? Te słonie raczej nie pracują, choć raz w roku któryś z nich ma szczęście zostać słoniem odświętnym na wielkiej paradzie Parahera w Kandy.
Wracając z kąpieli wchodzimy jeszcze do malutkiej pracowni po lewej stronie handlowej uliczki prowadzącej do rzeki. Tutaj robi się papier z kupy dziko żyjących słoni. Cała procedura - od produktu wyjściowego do końcowego - jest szybko i sprawnie pokazywana przez pracowników mówiących wieloma językami. Na końcu oczywiście ochoczo prezentowany jest sklep i śliczne produkty z kupy za horrendalne jak na Sri Lankę ceny. Tu na pewno tubylcy nie kupują. Jednak, o dziwo, nikt nie robi obrażonej miny, gdy uprzejmie dziękujemy i wychodzimy nie zakupiwszy niczego.
W sierocińcu dla słoni odbywają swoje młodzieńcze praktyki ludzie z całego świata. Jeśli ktoś miałby ochotę może zgłosić się do słoniowego wolontariatu.
www.elephantorphanage.lk