Znów żar, choć podobno miało padać ze dwa dni przynajmniej.
Ratmal Oya i łódź. W towarzystwie syngalesko-niemiecko-polskim (no i co to za konfiguracja) zabierają nas mili chłopcy na przejażdżkę po rzece. Chłopcy śliczni. Rzeka też.
Z namaszczeniem przyglądamy się brzegom. Brzegi rzek to często miejsca, do których nie dociera człowiek. Dzika przyroda, przyłapane zwierzęta, ptaki polujące na ryby, owoce, zieloność i gąszcz korzeni. Łódź płynie cicho, chłopcy rozumieją naszą potrzebę kontemplacji i nie przeganiają nas od do. Wjeżdżamy czasem w jakieś zakrzaczone kanały, palmy uderzają nas po twarzach, warany łypią okiem, a lodowe ptaki rozpościerają swoje przepiękne niebieskie skrzydła. Żeby nie było tak spokojnie i nabożnie chłopcy nagle każą nam wysiąść. Najpierw spotykamy się oko w oko z agresywną małpą przywiązaną za nogę do drzewa, a potem widzimy beczki, rurki i ognisko. Bimberek! Tutaj pędzą bimberek! Nie bimberek a arak (trunek narodowy Sri Lanki), pędza i owszem zupełnie nielegalnie. Szczęście mamy, że bimbrownie oglądać możemy, jak się okazało na brzegach pełno tu pogorzelisk, co oznacza brak łapówek wręczonych organom ścigania. Jak organ przyjdzie należy dać (średnia to 10 000 rupii), obywatel nie da, organ radzi sobie sam i podpala. Alkohol to wiadomo szybka polka. Zachęceni taką reklamą sięgamy po kubeczki na tacy podsuniętej przez pana i kosztujemy trunku najpierw w wersji czystej, później z karmelem. Oba o zupełnie podobnym smaku i właściwości - gardło chciało wypalić! Zapitki nie było. Miło. Taaaki alkohol w samo południe na Sri Lance. Ale czego się nie robi dla higieny układu pokarmowego.
Płynęliśmy dalej i wszystko po tej degustacji wydało się nam jeszcze piękniejsze i cudowniejsze, popadliśmy wszyscy w regularną ekstazę. Przez chwilę nawet myśleliśmy, że mamy zbiorową halucynację, gdy nagle zobaczyliśmy naszych dwóch ślicznych syngaleskich chłopców na...czubkach palm. Krótki okrzyk zdziwienia, a po chwili radości, gdyż okazało się, że późno bo późno, ale zapitkę dostaniemy. Kokosy! Świeżo zerwane! Dla każdego bez słomki, żeby się wiara umorusała, żeby wszystkim kapało po brodach. Przed bimberkiem pewnie przynajmniej Niemcy by protestowali, po - wszystkim wszystko jedno! Po wypiciu (a mleczko kokosowe to najdoskonalszy napój wymyślony przez naturę, gasi doskonale pragnienie, to co zawiera przechodzi ludzkie pojęcie, a do tego odtruwa i oczyszcza) kokos został przepołowiony i własnoręcznie zrobioną łyżeczką mogliśmy wydłubywać kokosową galaretkę - pyyyycha!
Na ostatek, doskonale wpisując się w dzisiejsze klimaty, widzimy nowożeńcow na plaży. Sesja fotograficzna - i to jaka!
Wyprawa godna polecenia, udana wielce, choć może przyprawić o ból głowy. O tym, co się działo wieczorem, pisać już nie będę. Nadmienię tylko, że po południu żegnaliśmy Lucynkę i Miecia wracających do Polski. I tu bimberek w niczym nie pomógł - łzy lały się rzewnie.