W Hemer jest sennie. Sobota około południa - miasteczko wymarłe. Domy, dużo zadbanych, wypielęgnowanych do granic wytrzymałości domów, ludzi brak.
Dla podróżnika posiadającego samochód dzień wolny od pracy w Niemczech to wymarzony czas - można wszędzie spokojnie dojechać, pomału wszystkiego szukać, nie ryzykujący rozjuszonych krzyków i gestów spieszących się zawsze kierowców. Parkingi są od sobotniego południa z reguły bezpłatne, nawet te w centrum miasta, miejsca do woli, tylko zapytać o drogę nie ma kogo. Wiadomo, dziś każdy ma GPS, a ten kto nie ma, musi sobie radzić sam. My nie mamy i sobie radzimy, bo to właśnie w podróżowaniu, nawet samochodem, lubimy najbardziej - niewiadomą.
Tak więc w sobotnie południe w Hemer jest leniwie, wygodnie, niemiecko.
Szukamy jaskini Henryka - Heinrichshöhle. Znajdujemy. Droga do niej pod górke i pusta. Przechodzimy za płotek, a tam jakiś mężczyzna sprzątający ścieżkę patrzy na nas wzrokiem cichego sadysty i mówi, że oprowadzanie po jaskini za 20 min. O.K., idziemy dalej, ciesząc się ze zwiekszającej się między nami odległości.
Najpierw żelazne drzwi kryjące za sobą jaskinię, potem domek wyglądający na wygódkę, który jednak kasą i sklepikiem jest, zegarek ze wskazówkami ustawionymi na godzinę wejścia z przewodnikiem, a przewodnika brak. Czekamy, oglądamy Hemer z góry. Spać nam się chce!
Pan ze wzrokiem cichego sadysty nadchodzi i pyta, czy jesteśmy sami. No sami, a to poczekamy jeszcze z kwadrans. Czekamy i wchodzimy. We trójkę. Raz kozie śmierć.
Jaskinia, jak to jaskinia, parę milionów lat ma, 3 kilometry długości, masę pięknych stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów, kości mieszkających i umierających w niej zwierząt, pająków, które słońca nigdy nie widziały i przez ich bezbarwną skórę organy wewnętrzne można oglądać i działającą od 1905 roku elektryczność. Turyści zwiedzają tylko 300 metrów, ale i tak trwa to prawie godzinę. Przewodnik-sadysta okazuje się być bardzo godnym człowiekiem, bo pracuje tu jako wolontariusz. Jaskinia kiedyś należała do landu, ale nie zarabiano na niej wystarczająco dużo, no nierentowna była i land chciał ją zamknąć dla zwiedzających. Utworzyła się grupa miłośników, którzy się zaparli i powiedzieli, że takiej perełki nie wolno na cztery spusty zatrzaskiwać i że oni będą poświęcać jej swój wolny czas. Nasz "sadysta" spędza tu urlop. Coś tam za to dostają, taki rodzaj "odszkodowania", jak to określa, ale całość sprawia mu dużo radości i ma to nie do kupienia poczucie czynienia czegoś dobrego i dla potomności. Oni się tak zaparli jeszcze z innego powodu - jak nam zdradza konspiracyjnym szeptem. "To właśnie tu urodził się pierwszy Smerf!" Na dowód - Smerf na skale w małej okazałości...