Natura szaleje, grzmi i się piekli - coraz bardziej, coraz dobitniej w miarę naszego zbliżania się do ruin zamku na górze Homburg.
Wiatr wyje w gałęziach, zagłusza rozmowę, myśli, ciska w nas suchymi liśćmi, trzeba naciągać kaptury i osłaniać twarz. Za nami trzask łamiących się suchych gałęzi. Drzewa pozbawione liści, rozkołysane szaleńczą wichurą, wyglądają upiornie.
Prosta, asfaltowa droga mimo wszystko zachęca.
Wypatrujemy ruin, ale nic nie widać.
W końcu ktoś z nas upada, potykając się nagle o minimalną grudkę błota, pies wystraszony nadprzyrodzonym spektaklem podkula ze strachu ogon i tysiąc razy ogląda się za siebie.
Idziemy jednak uparcie.
Do białej damy.
Gdy zdobywamy szczyt, stromy, trudny, zastaje nas półmrok i przeraźliwa krwista czerwień na horyzoncie. Nagle wszystko się uspokaja, wiatr ucicha, groza znika, pozostają kształty ruin minionej świetności i kikuty odrestaurowanych ścian.
Raz na 100 lat pokazuje się tu biała dama. Błaga o wybawienie, o pomoc. A to trzeba wnieść ciężkie wiadra z wodą na górę, trzy razy, a to nadepnąć na jej prawą stopę, a to oferuje nieprzebrane skarby ukryte w piwnicach zamku pod warunkiem osobistego zamknięcia za sobą drzwi, w czym skutecznie przeszkadzają rozjuszeni strażnicy. Może to oni nas tak po drodze straszyli?
Nikomu się jeszcze białej damie nie udało pomóc i niestety mierne ma na to teraz szanse. Zawsze podkreśla, że jej wybawicielem może być tylko mężczyzna, który jako dziecko był kołysany w kołysce zrobionej z dębowego drzewa z tutejszego lasu. Kto dziś używa kołysek? A jeśli już to materiał na nie raczej z Chin pochodzi...
Zanim białej damie przyszło tu życ, zanim w ogóle wybudowano tutaj ten zamek, była to kraina krasnoludków. Jamy, nory, doliny, pagórki, labirynty korzeni drzew - wymarzona okolica dla małych istot, które w dodatku zaprzyjaźniły się i żyły w zgodzie z nielicznymi wtedy jeszcze przedstawicielami homo sapiens.
Gdy pewnego razu zaplątały się w pług rolnikowi, a ten wspaniałomyślnie je wypuścił, rozsypały następnego dnia tajemnicze bulwy po jego zaoranej ziemi - zawierały złoto, które ukryte było w górze Homburg. Do dziś skarb jest tam szukany, w czym skutecznie przeszkadzają małe czarne psy z czerwonymi oczami. Podobno...
Nadeszły jednak czasy, gdy krasnoludki nie mogły się już trzymać z dala od ludzi. Zrobiło się tłoczno. Postanowiły opuścić tę krainę i wiadomo tylko, że udały się na zachód. Po drodze musiały pokonać płynącą tu Wezerę, w czym pomógł im miły przewoźnik. Nie widząc, kogo przeprawia na drugi brzeg, płynął w tę i z powrotem mimo wszystko kilka razy. Na końcu dopiero, jak każdy pożądny i dobry władca, przepłynął król krasnoludków, który z wdzięczności zdjął kapelusz z głowy i założył go przewoźnikowi, dzięki czemu mógł on zobaczyć rzeszę skrzatów, którym pomógł. Oczywiście materialnie, skarbem z góry Homburg, też został wynagrodzony.
Szkoda, że ich już tam nie ma. Może znalazłyby sposób na wybawienie białej damy z jej grzechów i rozpaczy?
Może przyniosłyby nam szczęście?
Gdy wracamy jest już ciemno. Mrok tak szybko zapadł...
Ostatnie przed zakrętem spojrzenie na majaczące ruiny...Zamarliśmy wszyscy - jakaś biel między drzewami...poświata...jasny cień złudzenia...ułamek sekundy...i znów ten wyjący poruszająco wiatr...