Thüster Berg przejść wzdłuż i wszerz, szukając bajkowego księcia całującego...kogo? Swoją księżniczkę? Baśniową kochankę? Umiłowaną małżonkę?
"Thüs" według Tacyta to jeden z najbardziej czczonych przez Germanów bogów - "Tuisto terra editus, przez samą matkę Ziemię zrodzony do światła". Oddawano mu cześć według wzniosłych obyczajów przodków na łonie natury. I ta góra, której nazwa przetrwała do naszych czasów, choć niewielu ją rozumie i wie, co z tym jest związane, jest fascynującą oazą przyrody. Jej lasy zostały ofiarowane bogu Tuisto na świętą własność, miejsce czci i ofiary.
Dzisiaj, wbrew deszczowym prognozom pogody, słońce, słońce, święty wiatr. Skoro świt, po karaibskim kawowym poranku i drożdżowo-maślano-cynamonowym raju dla podniebienia, nie jesteśmy w stanie się nie uśmiechać i wierzyć gadającym głowom z mapą barometrów i termometrów w tle. Przecież Tuisto nam pomoże, rozpędzi chmury, zachęci słońce, a i innych bogów do zmian na lepsze. Choćby w nadziei na małą ofiarę i pogańskie westchnienie zabobonu. Na psa urok i odpukać w niemalowane chyba są mu bliskie...
Zależy nam szczególnie na skalnej formacji "Pocałunek bajkowego księcia". Nie tyle ofiarny ołtarz, który zapadł się pod ziemię, nie tyle wieża Lönsa i jego romantyczne wersy opiewające ojczystą przyrodę, nie tyle diabelska ambona z opuszkiem filuternej trawy, ile właśnie ten tajemniczy pocałunek zastygłej królewskiej pary. Tacy byli szczęśliwi?
Idziemy i idziemy. Drogami, dróżkami, na przełaj, nad starym kamieniołomem, zaglądając bezwstydnie w głąb tej mistycznej góry. Mijamy opuszczony domek robotników, jakieś ruiny, wieżę telegraficzna pieczołowicie otoczoną siatką z tablicą zakazu wstępu. I czujemy, że magia przez nią właśnie, tę elektrycznie współczesną wieżę, zaczyna słabnąć i brak połączenia na linii: nasze pobożne życzenia - germańscy bogowie. Robi się...prozaicznie? Las, trawy, suche chaszcze, skałek brak. Królewska para rozkapryszona?
Wieża Lönsa z 1928 roku (Hermann Löns - niemiecki pisarz, piewca przyrody, ojczyzny i wrzosowiska) po raz pierwszy musiała zostać podwyższana w 1972 roku. Zgodnie z ówczesnym trendem - beton i metal - dobudowano brzęczące głucho i odstraszająco schody. W 1997 roku dodano kolejnych 4,5 metra z nadzieją, że to wystarczy, że las już wyższy nie urośnie, bo to koszta oczywiście, których nikt nie chce ponosić, choć na wieżę i owszem, każdy chce, gdyż widok doprawdy imponujący. I wietrzny.
Będąc na tej wieży, pod nią, w niej i obok niej, już wiemy, że ich dzisiaj nie znajdziemy. Królewska baśniowa para całuje się wprawdzie dalej, ale nasze oczy okryte woalką ślepoty i mistycznego niewidzenia. Pogańscy bogowie chyba chwilowo starcili prawa własności. Dzisiaj przynajmniej króluje tu St. Georg (święty Jerzy) na koniu. Chroni, ale szydzi i drwi, drogi myli, drzewa przekrzywia i rozsiewa tak samo wyglądające trawy, krzaczki, skałki, które jednak tu są. Piękne, zachwycające. Tylko diabelska ambona się trzyma i daje odnaleźć. Reszta nieosiągalna. Czas wykpił nasze możliwości. Św. Jerzy uspokoił się dopiero, gdy wsiedliśmy do samochodu. Dla pewności zesłał jeszcze dokładnie w tym momencie deszcz. Co by nam się nie odwidziało i nie wróciło, żeby oglądać bezwstydną parę.
(Ciiii, my tu jeszcze wrócimy! Modły odprawimy i ich znajdziemy i też będziemy się całować, bo jakże by inaczej, święty Boże nie pomoże, a co!)