Prastare dzieje słowiańskiej duszy. Polskość, która nie taką się zrodziła. Gród, osada księżnej Salomei, wdowy po Bolesławie Krzywoustym, stolica księstwa łęczyckiego.
Kazimierz Wielki w młodości podróżując do siostry na Węgry przyglądał się z zachwytem murowanym miastom i wspaniałym gmachom. Zapragnął tego i dla swojego kraju. Temperament u niego był gorący, namiętny, zapalczywy, za co przyszło mu zapłacić, ale dzięki tym cechom charakteru uczynił Polskę murowaną i zostawił ją urządzoną, bogatą i silną. Zamek królewski w Łęczycy to jego dzieło. Budowla obronna na sztucznym wzniesieniu, z czerwonej cegły, odbywały się tu sejmy, więziono jeńców po bitwie pod Grunwaldem. Trawiony potem przez stulecia klęskami typu: pożar, zaraza, wrogie napaści, popadł w XVIII wieku w ruinę. Zabezpieczenie jej przez władze pruskie niewiele pomogło, ludność wykorzystywała materiał budowlany na swoje potrzeby. Dopiero wiek XX zamkiem się odpowiednio zajął.
Dzieje w efekcie zadowalające, diabelski młyn przekornej historii. Raz na wozie, raz pod, a Boruta się cieszy i demonicznie zaśmiewa na zmianę z kipiącą szaleńczą furią wściekłości.
Słynny mieszkaniec Łęczycy, jej dolnych zamkowych partii.
Szlachcic tumski z długimi, czarnymi, spiczastymi wąsami, o czarnych oczach, odziany w bogaty kontusz i takąż czapkę, które to ubranie diabelskie atrybuty zakrywały. Przystojny i uwodzący zacne dusze. Choć i ptaszyskiem się na moczarach ukazywał i rybą z rogami w Bzurze bywał i rumakiem nocą po polach galopował, sową się w blasku księżyca mądrzył, a pod postacią młynarza dobre czyny na poczet ewentualnej łaskawości dokonywał. Błyskał ogniem, czarcim sprytem, przebiegłością i nadludzką siłą imponował i znikał jak zjawa niewiarygodna.
Diabła z niego zrobiono. Być może jednak tylko człowiekim był, a zbiegi okoliczności, ludzka potrzeba bohaterów, cudów i nadprzyrodzoności, ślad w nas jakiś światów oderwanych, z tego szlachcica czarta zrobiły. Pomógł królowi Kazimierzowi, gdy ten utknął w karecie na mokradłach, pieniądze powierzone w chwili słabości zagarnął i tak się legendy rozwinęły.
Być może jednak to bóstwo słowiańskie, leśne, bagniste, w które w tamtych zamierzchłych czasach wierzono i którego się o zmroku bano. Słowo sosna po staropolsku to boruta, a wiara tak silnie zakorzeniona żyje zmieniana biegiem historii i religii w nas do dziś...