Moja Polska jest siermiężna.
To doskonale czuć, gdy się szczególnie spędzi parę lat na emigracji.
Siermiężne ulice, chodniki, budynki i ludzie. Taka zwyczajność narodowa, jesienny rygor ojczyźnianej mentalności. Wszystko jest jakby umowne, na słowo honoru, z przymrużeniem oka i figlarnością podłą - nie dla wrażliwych.
Samochody muszą mieć dobre amortyzatory, a goście z zagranicy skórę słonia.
Rodacy znają tylko taką rzeczywistość, mówi się po ludzku i tak żyje od dziesiątków już siermiężnych lat. Byle do przodu, sposobem, kombinacją, dobrym pomysłem na życie.
Cudowna wolność improwizacji wprawiająca w osłupiałe zdumienie ludzi w innej szerokości geograficznej.
Podoba mi się, że jestem stąd.
Podoba mi się, że mam porównanie, że wrodzoną niepokorność mogę zamienić kiedy tylko chcę na zachodnioeuropejskie uładzenie.
Stopień więcej człowieczeństwa, nawet jeśli przyprawia nieraz o rozdarcie i ból. Ból podwójnej egzystencji, niedopasowalności i integracji przymusowej.