Do Pragi jedziemy, żeby odprężyć się w teatrze, zobaczyć znowu białe i kolorowe szoł żartu dystansu do życia.
Jedziemy na absynt, zieloną mgłę ożywczego trunku, który zamienia na długą chwilę świat w ferię barw, radości, wyjątkowości istnienia.
Na piwo oczywiście, do starego, dobrego černého vola, piwo rubaszne, grubiańsko podane zwykłością czeskiego, robotniczego życia. Harde, dosłowne w smaku drewnianych ław i przelanych piwną pianą kufli. Do tego kawałek sera na poszarzałym talerzu, aluminiowe sztućce i parę kresek na karczmianych podkładkach.
Po cóż innego jechać do Pragi, którą się kiedyś przeszło wzdłuż i wszerz?
Po oddech, spokój szumu w głowie i lekkość nieoczekiwanej miłości.
Po przestrzeń Cafe Slavia, zieloną zjawę na nagle wąskim stoliku.
Po wąskie uliczki własnego codziennego zapracowania na taki właśnie, tym razem praski, codzienny chleb.