Klimat tu rześki, czysty, świeży, męczący. Ciało chce spać. Do 24 człowiek jest lekko zdezorientowany - jasno jak w dzień z jednej strony, z drugiej groza nocy, czarna ściana braku słońca. Wyjść przed 23 z knajpy to wpaść w jasność niepokojącą. Krótka noc, inna czerń, poranek przychodzi szybko i bezboleśnie. Do południa, jeszcze dłużej, jeszcze mocniej, żeby nie zgubić rytmu i nie oszaleć w czasie petersburskich nocy.
Jedziemy do Carskiego Sioła - Puszkina. Pociągiem. Na stacji przedzieramy się od jednego strażnika do drugiego, którzy wybawiają od długiej kolejki kas i kierują na peron i do malutkiej budki, gdzie można bez czekania dostać podmiejski bilet za 36,80. Pół godziny w pociągu dla równych bez ubikacji i jesteśmy w miasteczku bez wyrazu, za to z parkiem i pałacem, że hej. Oh, kipi tu wszystko, budynek długi ze złotymi kopułami i krzyżami błyszczącymi w słońcu, zdobieniami ścian, okien, rogów, podłóg. Kipi ornamentem nadmiernym, powtarzalnością aż do niemijającego końca.
Dostać się do pałacu można tylko przez park. Za to trzeba zapłacić - 100 rubli. Nie ma innej możliwości - uśmiecha się miła starsza kasjerka. Jak często nie ma tu innej możliwości.
Kasy do pałacu zamykane są za pół godziny. "Zdążycie. Druga lub trzecia alejka w prawo. Pospieszcie się." Pod budynkiem kolejka długa, ogromnie długa, wpuszczają na raty, ale hurtem. Dlaczego nie. Próbujemy. Za nami ustawiają się dalej ludzie i dwóch panów w czarnych uniformach. Za nimi nie ma zmiłuj się. Nie przepuszczą. Pilnują końca jak szatani. Łatwiej byłoby postawić tabliczkę lub przeciągnąć sznur, ale lepiej wykonywać władzę.
Wchodzimy więc hurtem. Bilet 320 rubli. Bagaż i fotografowanie za darmo. Szatniarka chce zabrać ode mnie torbę, ale gdy sygnalizuję, że nie jestem sama, czeka. A gdy się doczeka oczu nie może oderwać, wejść każe osobiście do środka, "krasiwyj" wzdycha z uznaniem i siłą zachwytu. No, no, no.
Czerwone, buduarowe kolory nastrajają rubasznie. Obiecująco i zniewalająco niemalże. Niestety, w środku kicz i kipiel złota. Ogromne sale wypełnione nieprzyzwoitą ilością taniego koloru. Dech zapiera, że można sobie coś takiego zafundować. Jedyną ulgą jest myśl, że po dwóch dniach spędzonych w takich wnętrzach na pewno się już tego nie dostrzega i żyje jak normalny człowiek. Bursztynowa komnata nie wyróżnia się formą i stylem, choć materiałem na pewno. W jej środku zdjęć robić nie wolno, ale już zza drzwi następnej komnaty i owszem. Nikt nie zwraca na to uwagi.
Kwestia gustu, smaku i poziomu, ale zobaczyć warto.
Nie dziwne już, że nowi ruscy taki tandetny gust mają i takie dla nich ważne zdobyć drogą wystawności uznanie innych. We krwii i mentalności. Od pokoleń.
Przed pałacem leniwie mijają chwile. Jakieś piwo otwierane ku tubylczej radości. Cygaro smakujące jak espresso, promienie słońca nie szczędzące wyrazistych kolorów. I spacer, bez celu, wokół jezior, pomiędzy zielonością, antycznością, nachalnością póz przybieranych przez rosyjskie żeńszcziny. Rozmowa znacząca i odkrywająca ścieżki nieznane. Czas mnożony przez szczęście i brak końca drogi.
Jak ja lubię lekkość bycia sobą.
Potem wracamy na nogach do dworca. Miasteczko prowincjonalne, jakaś imitacja Mc'Donalda, znów piwo swojskie i galaretki smakujące komunizmem. Domy szare, z płyt posklejane, kolorowe kobiety i pijani mężczyźni. Szarość i normalność poniedziałkowego wieczoru. Miło.
Do dworca dochodzimy z dużym okrążeniem, ale tak widocznie musiało być. Wracamy po 22, a jakby było południe. Gubię się w czasie i własnej potrzebie snu. Nie wiem kiedy trzeba, a kiedy nie, niepokoję się, że oszaleję w jasności tego wieczora. Przecież trzeba myć zęby i ścielić łóżka, a tutaj handel, pociąg i szeroko otwarte głaza.