Zmęczenie o petersburskim poranku jest miłe.Leniwe, ociężałe i mocne, jak miednyj wsadnik, obok którego nocujemy. Potęga tego pomnika, budowanego przez 4 miesiące, zaraża. Na początku niby nic, później jednak ho, ho, ho.Jeszcze jeden raz spacer nad wzburzoną Newą, jeszcze jeden raz Newskij Prospekt, głębokie metro i ruska kawa w plastikowym kubku. Łatwo się odnaleźć w tej byłej stolicy. Mimo wszystko ludzie uczynni, a prostota wiary w jakoś to będzie, byle do przodu, nastraja radośnie i buńczucznie.
Wyjeżdżamy, opuszczamy Sankt Petersburg z głuchym uczuciem sytości.
Wenecją północy dla mnie się nie okazał.
Dostojny, to fakt.
Bogaty.
Dumny i hardy.
Wzburzony.
Szalony brakiem zmierzchu.
Wokół niego tyle do odkrycia bez huku pędzących aut i gwaru rozbieganych turystów. Że też nas tak wszędzie pełno. Zdawałoby się, że musi nastąpić koniec, urwie się ten turnus znienacka, bo wszyscy już wszystko zobaczyli, ale jednak nie. O każdej porze, w najróżniejszych zakamarkach świata zwiedzamy, odwiedzamy, podziwiamy, męczymy się święcie sycąc oczy i aparaty bez strudzenia.