Varadero jest półwyspem sztucznego zbytku. 90 hoteli koncernów gigantów, all incklusive bez wyboru. Tu jest największe skupisko zagranicznych turystów, bo tutaj jest przepiękna piaszczysta 20-kilometrowa plaża i szmaragdowa barwa oceanu o temperaturze ciepłej zupy. Palmy, wiatr, delfiny i białe cumulusy włącznie. Przyrodniczy luksus dla wszystkich, ale jako że człowiek zaborczy jest, historia półwyspu takaż sama. W latach 20-tych XX wieku zebrało się tutaj paru amerykańskich milionerów, m.in. Du Pont, producent broni i właściciel fabryk chemicznych, który wybudował sobie letnią rezydencję z placem golfowym, lotniskiem, prywatnym parkiem, a ziemię wokół wykupił za grosze, by sprzedać za miliony swoim przyjaciołom. Dziś jest tu mały, luksusowy hotel Mansion Xonadu z 16-toma pokojami.
Al Capone na półwyspie pomieszkiwał, przed posiadłością stoi czarna atrapa jego samochodu. I dyktator Batista. I w końcu Varadero było Majorką dla amerykanów. Jak wiadomo – do czasu. Gdy pod koniec lat 80-tych turystyczne życie tętniło swoim rytmem, Kubańczycy nie mogli tu spędzać wakacji czy urlopu. Zakaz zniesiono w 2008 roku, ale ceny nie dopuszczają tubylczego towarzystwa. Niepokojąca świadomość – luksus jest niedostępny prawowitym właścicielom tej ziemi.
Po Varadero jeździ turystyczny autobus w te i we wte. Za pięć CUC można się nim wozić przez cały dzień, wsiadać i wysiadać, kiedy się chce. I zwiedzać. O dziwo w tym gąszczu betonowych budowli zachowało się coś, czym Varadero zaskakuje. Mały, wydarty inwestorom skrawek pierwotnego lasu – „Reserva Ecologica Varahicacos”. Sama przyjemność. Dziko, jak w dżungli i cuda co krok. A to mogney rośnie, która to roślina służyła rybakom do znieczulania ryb, a to budowle termitów na ziemi, bądź drzewach czy kaktusach, a to związki niesamowite, roślinne, tworzone po to, by przeżyć, a to wyjątkowe formacje skałkowe, np. psie zęby, doły, w których kryją się kraby, żmije, raki, a to drzewa zrzucające skórę jak turyści po karaibskich wczasach (almacigo – podobno napełnia pozytywną energią), a to kaktus samobójca, który pozbawia się wody raniąc własnymi kolcami. W końcu jaskinie, w których żyli kiedyś Indianie, a setki lat później chowali się przemytnicy. Dziś nietoperze i parę kości rozrzuconych jako eksponat. Ah, jest tu jeszcze jeden kaktus – 300-letni metuzalem.
Za tablicą, na której napisano – zawrócić – rozciąga się wodna, dzika kraina. Magiczna cisza, atmosfera i nienaruszony obraz czystego (pierwotnego) świata. Tysiące istnień, których nie przeczuwamy, a które wypełniają sobą niewidocznie przestrzeń egzystencji. Dobry, lekki moment jedności.
Wyjście z tego gąszczu cudów jest banalne, gdzieś w środku, prosto na ulicę – prostą i bezkresną. Niedaleko jest przystanek, więc wsiadamy do turystycznego autobusu i dajemy się powieźć w strugach deszczu na krańce półwyspu i z powrotem do miasta, aż za willę Al Capone. Nic nam to nie daje poza miłymi autobusowymi rozmowami i tak musimy wysiąść w ścianę deszczu i pędzić do naszego domku. Nawet taksówkarze nie interesują się nagle kapiącymi turystami. Biegniemy rozchlapując na siebie i okolicę płynącą rzekę i cieszymy się jak wariaci przygodą, łączącą na zawsze wspomnieniem.