Wyjazd do Belgii jest zupełnie prywatny. Bez przygotowania, bez przewodników nabytych, czy jakichkolwiek dodatkowych informacji poza ogólną, standartową wiedzą i latem przeczytaną książką o gezach. Chcę zwyczajnie wtopić się w ten czekoladowy, jakże europejski kraj. Prywatnie porwana w świat uczuć, trzepotu serca, poznania nagle ważnego kawałka świata. Ważnego nie, bo unia, polityka, władza, ale bo serce, olśnienie, szeroko rozumiana wspólna łódź przy przystani.
Belgię poznaję od kuchni – to pierwsze miejsce, z którym się zaprzyjaźniam i w którym odpoczywam po długiej podróży prostą, europejską autostradą. Zaventem. Belgijska przytulność niebanalnego pomieszczenia i smaczna, nocna kolacja. Następnego ranka przywita mnie tu słońce wpadające niecierpliwie na drewnianą szkolną ławę dziś służącą za stół, na której domowy kot pręży kark do głaskania. Dobra kawa, francuska muzyka, sery, ach sery wybornie dające się swoją rozmaitością próbować i niemożliwe wyborne towarzystwo wielojęzyczne.
Ile tu bibelotów! Ile skarbów do odkrycia! Pokoje zapełnione książkami, płytami, filmami, grami planszowymi, drobiazgami przywołującymi najróżniejsze wspomnienia. Lech Wałęsa czerwony od głębokich lat socjalizmu, poznańska gazeta o wizycie belgijskiej delegacji na targach fantastyki z końca lat 70-tych, „Pianista” jako klasyk, najnowsze gry polskich producentów świeżo przywiezione z targów w Essen, do tego mocny strong i kasztelański miód.