Po słonecznym, piaszczystym poranku na pięknej plaży w Glowe jedziemy do Stralsund.
Jedziemy z nadzieją, że wyspa nie wyciągnie z nas dodatkowych kosztów, że się nie wzburzy i nie pomyśli, że może ominęły ją szerokim łukiem jakieś ofiary.
Nie odprawiamy modłów, tylko delektujemy przestrzenią morza i wolnością przestrzeni, jeśli można to tak banalnie ująć.
I jedziemy do Stralsund.
A tam rozkopane wnętrze, brak słońca, który jednak nie oznacza egipskich ciemności, szarość nadmorskiego deszczu i śliczna starówka, którą pomiedzy koparkami można jednak podziwiać. Lub ponad nimi.
Stralsund ma długą i bogatą historię. Trzeba sobie tu przyjechać na tydzień na przykład i wiedzę na ten temat pogłębić.
My spacerujemy w różnych celach, które się wciąż w międzyczasie zmieniają, mijamy to to, to tamto, czujemy, węszymy, podglądamy, by w końcu wylądować w miejscu zupełnie nam nieznanym i nieodgadnionym, niejako bez adresu. To wszystko nie jest ważne. Widzieliśmy rynek stary i kościół z dwoma wieżami zupełnie do siebie niepasującymi, port, mężczyznę myjącego okno (w niedzielę i w deszczu - być może obudził się z przerażeniem po nocnym Honky Tonk i stwierdził, że świata przez te brudne szyby nie widzi i go to dusi...) i zgubiliśmy drogę do samochodu. A gdy ją odnaleźliśmy, a tym samym i upragniony pojazd, cała podróż do domu odbyła się jakby w zwolnionym tempie z przytłumionymi uczuciami. Policja na Rugii i w dużych miastach przyautostradowych pilnie sprawdzała rejestr wypadków, a szpitale nowych pacjentów w komputerowych kartotekach.
Byliśmy nieosiągalni nie na własne życzenie.
Nic nam się jednak nie stało...i na Rugię znów pojedziemy...
Ofiary losu.