Daniel...
imię biblijne...
los niepojęty...
Kiedyś towarzyszyłam Danielowi w drodze do Katowic, miał chyba 6 lat, czarne loczki na głowie i roziskrzone oczy. Jak się uśmiechał to miękkło serce. Podobno taką mnie zapamiętał - przed nim w tym pociągu siedzącą. Dziś spotykamy się po 24 latach. Loczków nie ma, obiecanego irokeza też nie, ale za to jest dobra, poszukująca szczęścia dusza. Broni się przed uczuciem jak lew, bo miłość, jak wiadomo, to nie tylko zachwyt i przyjemność, ale często droga przez mękę.
Miłość zwodnicza, łudząca zaspokojeniem potrzeby szczęścia, mamiąca poczuciem pewności i bezcennego bezpieczeństwa. Jest jak tkanina: na początku jedna jej nić, którą potem najpierw życie i nam towarzyszący przędą, a potem my sami, czasem się wstrzymując i rozglądając, czy są jakieś inne możliwości, lepsze, ładniejsze i piękniejsze drogi.
Tej nowej perspektywy - dla Daniela - ogromnego miłośnika berlińskich kebabów!