Zakopane to nie Krupówki i Gubałówka, czy kapela przygrywająca do bunca w pierogach.
Zakopane to Burzec, Hasior, pan Mirek, pan Stanisław, Coctail Bar, którego już nie ma, muzyka czarująca obrazy Witkacego tak, że żyją życiem przedziwnym, niemalże ruchome. To Cichy Wielbiciel...
Zakopane to teatr, to zakamarki nielekko dające się odszukać, to nieistniejący już basen termalny na Antałówce, to cmentarz na Pęksowym Bzysku, to lekkie oszołomienie pod wpływem grzanego wina, które się tak lekko pije po zejściu z gór.
Do Hasiora chodziłam na herbatę z prądem i opowieści nieskończone w jego prywatnym atelier. Po schodach do góry, nad galerią. Uwielbiałam jego powolność, zgięte chorobą i przeżytym życiem ciało. Hasior nie owijał w bawełnę i nie bał się złej ludzkiej opini. Dzielił się sobą do zataczającej się od nadmiaru alkoholu głowy. Człowiek instytucja. Człowiek - mistrz. Gdy jestem pośród jego dzieci nie umiem nie płakać. W dzienniku z tamtych lat zostawił mi trzy kropki, których znaczenia nie wyjaśnił. Nie dowiem się, choć czuję je do dziś, rozumiem niezrozumiale.
Burzec był inny. Mały człowieczek pośród kolosów tańczących krzesanego. Jak on się zacietrzewiał! Miał na co i na kogo, rzucano mu kłody pod nogi i chyba niezbyt należycie dbano o niego jako artystę. Labirynt jego galerii pochłaniał. Spotkanie i rozmowa z nim fascynowało. Dziś dom pusty, dzieła oferowane rodzinnemu miastu Międzyrzecu Podlaskiemu, tylko ucho zakopiańskie podsłuchuje burmistrza, a parę betonowych rzeźb jeszcze trwa wokół opuszczonego śmiertelnie domu.
Pan Mirek był jak Rumcajs, drwal, oszołom pozytywnie nastawiony do życia. Swojego czasu właśnie dla niego w ogóle jeździłam do Zakopanego. Bo on na rowerze z Warszawy do pracy dojeżdżał (ratownik basenu termalnego na Antałówce), to dlaczego ja nie mogłam dla przyjemności zanurzenia się w ciepłych wodach termalnych po nocy spędzonej w wygodnym, polskim pociągu. Pan Mirek kochał wolność i rowery. Fascynował niezależnością. Gdy go ostatni raz widziałam odchodząc po błogiej kąpieli na pociąg wywożący mnie z tego prywatnego raju, wołał za mną: "Pamiętaj, stabilizacja to wróg człowieka. Stabilizacja rodzi destrukcję". Lubiłam jego śmiech i jasny wzrok. Myślałam, że będzie tam zawsze.
Zabił go narkoman, by zabrać z basenowej kasy 10 złotych. Naprzeciwko znajdowała się główna siedziba policji zakopiańskiej. Narkoman miał potrzebę, Mirek stracił życie, a ja do dziś nie wiem, co to stabilizacja i może jest w tym jakiś sens.
Pan Stanisław machał wahadełkiem w Coctail Barze na Krupówkach, którego już nie ma. Tego z pysznościami i atmosferą, i spotkaniami niesamowitymi. Pan Stanisław spędzał tyle czasu w Zakopanem, ile mógł. Miał za sobą mroczną, bezczelną, zawodową przeszłość i teraźnieszość, którą ubarwiał sobie czarami i wróżbami. Niestety, dopadło i mnie. Spotykałam go wiele razy przypadkiem na ulicy, korespondowaliśmy między sobą niepojęcie, podobno pokazywał moje listy w jakimś programie telewizyjnym na dowód jego ezoterycznych uzdolnień. W Warszawie był pensjonariuszem domu opieki, w Zakopanem żył życiem niemalże vipowskim. Nie wiem, czy jeszcze gdzieś jest. Nie spotykam go już, nie szukam, jak kiedyś spragniona dobrych wieści o własnej przyszłości.
Cichy Wielbiciel znalazł swoją Betratrycze i tak zostało do dziś. Nieskonsumowane marzenie ideału. Opierające się o strzeliste skały Tatr żądze. Szelest jesiennych liści jako muzyka nieustannej tęsknoty. Obrany dystans i ten smak niezrealizowanych możliwości, który rozpływa się ambrozją z biegiem mijających lat. Tak powstają najpiękniejsze opowieści dla wnuków. "Ona była tak nieosiągalna, że ukoić mógł to tylko Giewont ze swoim piekielnym podejściem..."
Zakopane to spacery bez końca, to grabienie ogrodu wokół najstarszego domku, bo ci w nim mieszkający sił na to nie mają. Zakopane to śmiech i pot, kultura i duchy wciąż w nim przebywające, to studenckie sanatorium i fortepianowy koncert w szymanowskiej Atmie.
Lubię to miejsce, choć wiem, że trudno je dziś takim odnaleźć. Chociaż czy to nie tak, że sami je sobie tworzymy?