Zaczerwienione skały, którymi kończy się tutejsza plaża, zaskakują. Najpierw wzbudzają zachwyt, odbierają oddech, który zatrzymuje się na dłużej niż zwykle, bo to, co widać, jest fenomenalne, a potem się przywyka, ciało przywiera do oceanu, które zawsze dominuje w takiej scenerii. Gdy się jednak nagle spojrzy za siebie, czuć zaskoczenie, że taka wyraźna ściana odgradza od wnętrza lądu. Skąd wziął się ich kolor, tak intensywny, że aż niepasujący do okolicznych wypalonych wzgórz i suchych traw? Skąd się wziął ich kształt? Dlaczego nie wyrosły na góry strzeliste? Dlaczego tak urywają się przed niewiele przy nich znaczącym piaskiem? Czy ocean z nimi nie walczy?
Pobyt na plaży jest nierealny. Jest, by za chwilę znaleźć się w swoich czterech czy sześciu ścianach i cały rytm codziennego życia wypycha realność piasku, słońca i szumiącego nieustannie oceanu. Zapada się w trans, zatapia kawałkami ciała w piasek, ignoruje wiatr i obserwuje świat z pozycji muszelki. Portugalskie wybrzeże nie różni się od karaibskiego czy włoskiego. Jego sposób istnienia, jego atmosfera przylepia się do ciała chcianą czy niechcianą opalenizną.
Rozpędzone ciało rozpryskuje spienione i rozszalałe fale, błyszczy w świetle niskiego, skromnego już słońca. Ruch głowy otrzepującej się ze słonych kropelek, gra mięśni.
Miłość, młodość, zachwyt.
A nabrzeżne skały się kiedyś kończą. Wyniesiony na nich świat opada wraz z nimi do białych hotelowych blokowisk.