Nad Ulassai mgła, która otula powoli szczyty, opadając na dachy leżącej w pobliżu groty Su Marmuri wioski.
Ulassai przytulone do skał, zawieszone na ich granitowych podstawach, otoczone takimi tacchi (skały wapienne), że gdy spada deszcz opadają z nich potężne wodospady trochę przypominające Niagarę.
Wioska milcząco tę nagłą zmianę scenerii przyjmująca – przed wejściem do groty świeciło pięknie słońce, po wyjściu z niej groźba tajemniczości, jakby górski bóg zdecydował się nam pogrozić, albo stracił nagle z jakiegokolwiek powodu humor. Uliczki kręte i strome, domy wąskie, niezbyt wysmakowane architektonicznie, stare kobiety przesiadujące na balkonach i dzieci bawiące się tłumnie na ulicach. Osioł tutaj, „śpiewająca fontanna” tam. Starszy pan opowiada nam nagle, że w miejscu, na którym właśnie stoimy, kiedyś, gdy był jeszcze dzieckiem, kobiety przynosiły brudną bieliznę, którą prały śpiewając przy tym rzewne sardyńskie pieśni. Dziś piorą pralki, on może tylko powspominać i popatrzeć na dzieło sztuki sardyńskiego artysty Nicola pt. „La Fontana che canta”. Nagle jakby plac rozbrzmiewał tamtym kobiecym zawodzeniem, bądź pociechą w melodyjnie wyśpiewanych słowach...
Trochę jakby mgła hipnotyzowała, trochę, jakby zwodziła na manowce, trochę jakby przeganiała obcych, by tulić w swoich objęciach tych, których tutaj na zawsze przykuł los. Jedziemy więc z powrotem do Jerzu, do Citta dell Vino – tak szumnie i dumnie nazywanej wioski słynnego Cannonau di Jerzu. Od czasów antycznych rośnie i pęcznieje gustownym smakiem sława najlepszego trunku tutejszej okolicy, a może i całej Sardyni. Król sardyńskich czerwonych win. Sama nazwa „Cannonau” pochodzi z greckiego i oznacza walutę, czyli butelka tego wina to czysty pieniądz.
Wino można i należy kupić w spółdzielni „Antichi Poderi di Jerzu”, w której zrzeszeni są okoliczni winiarze. Ta spółdzielnia to wyraz solidarności i niepodległości sardyńczyków, którzy dbają o swój interes z nieokiełznaną nonszalancją wobec „obcych”. Turyści są z lekka ignorowani, przedstawiciele wielkich koncernów hotelowych nie mają tutaj czego szukać, wyroby regionalne sprzedawane są właśnie przez spółdzielnie lub w sieci marketów „Nonna Isa”, należącej wyłącznie do sardyńczyków. Hotele oczywiście są, ale na sardyńską modłę, nadmorski pas 500 metrów obwarowany jest przepisami, które nie pozwalają na urbanistyczne zabudowania, na które potrzebne jest szczególne pozwolenie, którego wydanie dziś już graniczy z cudem. Wyraźna samowystarczalność wbrew wskaźnikom ekonomicznym, dbanie o własne, niedbanie o cudze jest zapewne efektem tysiącletniej historii uciśnienia. Jako turysta można się troche zadziwić, że nikt nie goni za portfelem, nie nagabuje, nie przymila się sycząco do możliwości wyciagnięcia paru euro. Sardyńczycy nie są tym zainteresowani, radź sobie sam, my się tutaj dobrze zorganizowaliśmy, jak zapytasz to cię z naszym systemem zapoznamy. I tak kupując wino dostajemy jego kieliszek do degustacji napełniony szlauchem z dystrybutora jak na stacji benzynowej. Wino, ach wino, ciężkie, smaczne, rubinowe, być może lekko odarte ze swojej szlachetności przez zwykłą plastikową butelkę i ten szlauch. Za sprzedawcą jednak metry długich szaf, na których butelki już bardziej wyszukane, jak i roczniki, smaki i kolory.