Jadąc do Orgosolo trzeba przemierzyć olbrzymie sardyńskie góry. Nabrzeżną drogą nummer 125 z Costa Rei, jakieś 140 km, czyli wcale nie tak wiele. Droga na początku łatwa i przyjemna, widoki zapierające dech w piersiach, pogoda i dobra atmosfera na schwał. Do czasu, a konkretnie do Tortoli, za którą to miejscowością zaczynają się schody, a właściwie górska serpentyna. Coraz wyżej i wyżej, w żółwim tempie, pod wiszącymi skałami z jednej strony, obok przepaści z drugiej, z monumentalnymi panoramami majestatycznych gór przed i desperackimi motorami i ich czarnymi kierowcami za nami. Gdzieniegdzie czarne świnki przebiegają drogę, gdzieniegdzie wolne miejsce na postój do podziwiania zapierających dech widoków, albo nagle koniecznego opróżniania żołądków. Baunei po drodze jest magiczne, a już nuragijaska wioska Serra Orrios jak plaster na znużone krętą jazdą ciało. Nuragijczycy, żyjący na wyspie od XVII do II w. p.n.e., wybudowali tutaj wioskę, dziś najlepiej zachowaną na Sardynii, z doskonale widoczną strukturą: domy z paleniskami połączone drogami, przy których znajdowały się studnie do czerpania wody, z dwiema świątyniami na obrzeżach i grobowcem gigantów na zewnątrz. Wszysko przepięknie położone w łagodnej dla ciała dolinie, z w dosyć sporej odległości od wioski położoną wieżą stożkową zwaną nurag. Istnieją najróżniejsze teorie ich wykorzystania czy użytkowania, tutaj skłania się do jednej interpretacji: zamieszkiwał w niej kapłan, który w ciszy samotności spędzał swój wolny od nabożeństw czas. Są na Sardyni miejsca, gdzie naukowcom teoria, która zakłada, że w nuradze przebywał król pasterski wydaje się być najwłaściwszą. Być może jednak nurag był zwyczajnym miejscem fortyfikacyjnym, służącym tylko i wyłącznie do celów obronnych.
Serra Orrios przytula do siebie tajemniczo, jakby chciało wynagrodzić trudy przebytej do niej drogi. Plątanina kamienistych dróżek, zachęcające wejścia z głazów, smutne i rozdarte drzewka, jakby w malignie przechylające się wyblakłe zielone łodygi traw. Labirynt zamarłego życia tajemniczego dla nas ludu, który w niespodziewanie sprytny sposób organizował sobie życie na wtedy zapewnie dzikiej i trudnej wyspie. Cisza październikowego popołudnia przenika echem ledwo zrozumiałych szmerów. Energia, którą ludzie przecież po sobie pozostawiają, zastygła na wieki w bazaltowych głazach.