Jakaż to fantastyczna nazwa – Putbus – brzmi czarująco, tajemniczo, romantycznie i … jędrnie. Słowo jak z cyrku, jak z magicznej skrzyni pełnej błyszczących zaklętych kamieni. I takież miasteczko, z książęcej fantazji o kanikułach z dostojeństwem miśnieńskiej filiżanki. Kryształ z kosztownym trunkiem oczywiście też. Putbus był marzeniem i krótko jego spełnieniem, pozostał trochę osierocony, ogołocony i z książęcej familii, i z instytucji jak najbardziej do wyniosłości potrzebnej, czyli pałacu. W 1810 roku założony przez księcia Wilhelma Malte zu Putbus, nazywany do dziś „Białym miastem nad morzem”, inny od wszystkich, wyróżniający się szczegółem pomysłu. Zamiast rynku – cirkus, jak w angielski Bath, obelisk ze zdrapanym przez komunistów napisem, teatr jedyny na wyspie, oranżeria jako pozostałość po czasach pałacowych świetności i stodoły czy stajnie godnie przyjmujące gości na kawę, na koniak czy zaślubiny. Lalki przewrócone trochę bezwstydnie pozostające w niechcący przybranej pozycji i odkrycie w pałacowym parku: kościół z ołtarzem. Kościół otoczony pochylonymi ociężałością wygięć gałęziami, zielonym mchem i przytłumionymi krzewami, a w nim wspomniany już ołtarz, przed którym stoją otwarte trumny. Puste, choć to może tylko zwykłe złudzenie spowodowane odległością, metalową bramą, i ciemnością krótko rozświetloną błyskiem fleszu.
Putbus ma rozmach książęcej fantazji, która wciąż imponuje. Park pałacowy bez pałacu, który wysadzono w powietrze 1962 roku, surowość geometrii rynku, biel nie szarzejąca w najciemniejszych porach roku i przy najsmutniejszej pogodzie, duma wyspy przytłumiona zapewne wybrzeżem kredowym i przelotnym deszczem. Obowiązkowy punkt programu Rugii, choćby wielu turystów nie było tego świadomych. Gdy wyjadą bez spędzenia tutaj jednej krótkiej chwili, bez szlachetnych czarów i zaklęć, poczują niewyjaśnioną pustkę, a nawet tęsknotę. I powrócą.