Berlin ma niejedno, ale setki obliczy. Może nawet tysiące. Każdy zaułek, ba, każdy dom, kryją w sobie nieoczekiwane detale, ulice rozkwitają rozmaitościami, budynki, które nie tylko obrośnięte w historie, ale pełne są ludzi, dla których kreatywność jest najwyższym priorytetem. Berlin to zlepek miejsc, miasteczek, które się na pozór wielkiemu miastu podporządkowały, a dla siebie żyją własnym, niekonwencjonalnym życiem, co nadaje stolicy niepowtarzalnego, różnorodnego charakteru. Nie ma tutaj centrum jako takiego – rynku, wokół którego rozrasta się reszta, są za to dzielnice połączone ze sobą jedną wspólną odgórną nazwą, a tętniące własną krwią, nadającą wyjątkowy puls temu miejscu.
Oranienburger Straße leżała kiedyś na granicy miasta, z punktami celnymi utworzonymi na życzenie Fryderyka II i należała do terenu, który zwał się Spandauer Vorstadt. Gdzie dziś budynek dworca kolejki miejskiej Hackescher Markt, w drugiej połowie XVII wieku stała miejska brama Spandauer Tor. Za nią droga wiodła prosto do miasta Spandau, stąd nazwa dzielnicy. Tutaj uprawiano warzywa i zajmowano się ogólnie wytwarzaniem żywności, po czym dziś nie ma nawet śladu.
Jest za to wiele ciekawych, znanych i mniej znanych miejsc, które zachęcają do siebie odnalezienia.
Mijając budynek pod numerem 87, pięknie odrestaurowany, wierzymy, że mamy przed sobą orginał z przełomu lat 1885/86, który zachował swą okazałość pomimo wojennych bombardowań szczęśliwie go omijających. Nie oglądając się na domy pod numerem 39/40, które mają być nawiedzane przez duchy dwójki dzieci, znikające bezpowrotnie i powtarzalnie w podwórzowej bramie, liczące na grosik, za który mają spełniać jedno marzenie, albo nawiedziać jakąś niepogodną i trwożną nocą, docieramy do urzędu pocztowego z roku 1881, tego czasu największego budynku urzędniczego w Berlinie. Tradycja pocztowa kwitła w tym miejscu od 1713 roku, gdy na zlecenie urzędu prywatni ludzie wyjeżdżali stąd dorożkami jako pocztylionami, dostarczając nadane paczki i listy. 240 koni stało na podwórzu, niestety, nie zawsze w najlepszych sanitarnych warunkach. Budynek jest imponujący, ale obwarowany rusztowaniami i wiele detali jest zwyczajnie zakrytych. Na ścianach zewnętrznych wyrzeźbiono 25 głów, które zasłużyły się w dziedzinie pocztowo–informacyjnej, obok Kolumba można odkryć Kopernika. Dodatkowej pikanterii obiektowi dodaje informacja, że właśnie tutaj pionier kinematografii fotograf Ottomar Anschütz prezentował swoje „żyjące” zdjęcia, czyli fotografie w ruchu: konie w biegu, gołębie w locie, mężczyzn w skoku. Wyobrażam sobie ludzi wychodzących z pokazu – ich zaskoczenie i zadziwienie, trzepot myśli i fascynację odkrycia. Prezentatorowi udało się jako pierwszemu na świecie na ostro wykonać takie zdjęcia. Z zadumy wyrywa mnie stukot końskich kopyt, miarowy rytm metalu synchronizuje się z atmosferą XIX-wiecznej rzeczywistości. Dorożka jest dystyngowana i porusza się z ogromną oczywistością po berlińskiej, na szczęście niedzielnie spokojnej, ulicy. Zostanę w tym przeświadczeniu jeszcze długo – w nagłą zmianę wymiaru i przestrzeni, w przełamanie niemożliwego, zdarza mi się wciąż wierzyć.
Ulica pozostając w temacie odkrywa pod numerami 73-76 wydawałoby się dziś opuszczone budynki byłego urzędu telegraficznego. Na przełomie wieków XIX i XX Berlin był w posiadaniu największej sieci telefonicznej świata, która stąd wypuszczała swoje macki. Poczta pneumatyczna miała jako nowatorski system komunikacji właśnie w Berlinie premierę w roku 1865, a tutaj swoją centralę. Kompleks budynków kryje jeszcze jeden rekord – koszta opiewały na 3,1 milionów marek, co czyniło pocztowe przedsięwzięcie najdroższym w Niemczech. Nie telekomunikacja jednak jest zarzewiem kompleksu, jego najstarsza część wybudowana przez wolnomularza Friedricha Becherera, była siedzibą Wielkiej Loży niemieckiej masonerii, przez jej członków sponsorowaną i sprytem zarządzaną. Tajemniczość organizacji owiała woalem niejasności i sposób sal wykorzystywanie, i narady odbywające się za zamkniętymi drzwiami.
Całość wydaje się być, jak wspomniałam, opuszczona, przy dokładniejszej obserwacji można dostrzec gdzieś w tyle wykonywane prace budowlane. Inwestor jest, bodajże żydowski, co wpisuje się w kolejny charektyrystyczny rys tej ulicy. Dokładnie naprzeciwko znajduje się bowiem swego czasu największa synagoga Niemiec, tzw. Nowa Synagoga.
Trzej policjanci maszerują w grupie i wiodą dysputę, której oddają się w zapamiętaniu, bacznie przy tym wpatrując się w zbliżających się przechodniów. Czwarty policjant samotnie trzyma wartę przy budce. Wejście do synagogi jest podobne jak na lotnisku – urzędnik straży prosi o złożenie do skrzynki wszelkich luźnych przedmiotów, które jadąc taśmą prześwietlane są na obecność tych szkodzących i kaleczących, a zwiedzający przechodzi przez bramkę. Niewiarygodne, że dziś, tutaj i teraz, wciąż trzeba wierzyć w nietolerancję i walkę wyznań, religii i poglądów. Dziwne uczucie utwierdzone poznaną historią berlińskiej synagogi.
Żydzi znaleźli się w Berlinie nieprzypadkowo. Wypędzeni po raz kolejny przez Leopolda I Habsburga z Wiednia otrzymali od Fryderyka Wilhelma w 1671 roku zezwolenie na osiedlenie się w Brandenburgii. Nie wszyscy, ale 50 najbogatszych żydowskich rodzin, które przyprawiły berlińczyków o zazdrość i wszelkiej maści podejrzenia, gdyż przywieźli ze sobą meble, tkaniny czy żyrandole, które znane były wyłącznie w kręgach książęcych. Szemrano w mieście i spoglądano ukradkiem w stronę przybyszów, którzy nie tylko obcością wzbudzali dystans i niepewność, ale zwłaszcza swoją zamożnością . Żydzi zadomowili się w mimo wszystko przyjaznym mieście, przy Große Hamburger Straße zezwolono im zaledwie rok po przybyciu na założenie cmentarza i bardzo szybko ta właśnie ulica nazywana była potocznie „ulicą tolerancji” - żydowski cmentarz, protestancki kościół i katolicki szpital sąsiadowały ze sobą w zgodzie i pokoju, a wraz z wymienionymi budynkami zapełniający je swoją obecnością ludzie, o jakże różnych poglądach i religiach. Gdy w okolicy wybudowano 27 stodół na słomę i siano (zaopatrzenie dla pobliskiego Alexanderplatz, który był targiem bydła), dzielnicę zaczęto nazywać Scheunenviertel (Dzielnica Stodół), która to nazwa używana jest do dziś.
Sterczące na pogorzelisku kikuty, dymiące resztkami trawiącego ją ognia, zapewne wołały o pomstę do nieba owej „kryształowej nocy” 8/9 listopada 1938 roku. Zaledwie sześć dni wcześniej otwarto tutaj Berlińskie Muzeum Żydowskie, mające świadczyć o jej wyjątkowej roli, jako centrum duchowego i kulturalnego postępującego judaizmu. 29 stycznia 1930 roku Albert Einstein zagrał koncert skrzypcowy, a na jej otwarciu 1866 roku obecni byli księżę Wilhelm i Otto von Bismarck, choć oni akurat mieli zapobiec niepokojom społecznym. Niektórzy członkowie gminy żydowskiej uważali synagogę raczej za piękny teatr niż miejsce modlitw, a antysemici nie kryli oburzenia na wystawność i przepych budowli, które miały świadczyć o niepomiernej zamożności ukrywanej do tej pory przed światem. Synangoga do dziś robi wrażenie, choć pozostał po niej wyłącznie front – styl mauretański, pozłacana kopuła i podobno oszałamiające wnętrze.
Dzieje żydowskie nie kończą się jednak tutaj owym oburzeniem i zapewne pogardą, ale mają swój tragiczny finał zupełnie niedaleko. Zanim jednak do tego miejsca dojdziemy, przy Krausnickerstraße zatrzymujemy się przed lokalem wyglądającym na gastronomiczny, mając jedno małe marzenie – cappuccino z mleczkiem migdałowym. Czarne postaci o kolorowych włosach, które postrzępione okrywają sympatyczne rysy trochę już podstarzałej klienteli lokalu lekko nas dezorientują. W środku panuje przyjemny chaos, choć może to niezbyt dobre określenie dla punkowskiego nieładu czy bezładu świata. Odwiedzona przez nas knajpka okazała się przysiółkiem pamięci o amerykańskiej, za progresora punk rocka uważanej, grupie Ramones. Muzeum z chronologicznie przedstawianymi przedmiotami, gadżetami i osobistymi rzeczami członków zespołu, a przy oknie mebelki z lat 70-tych i bardzo sympatyczna pankówa za ladą. Goście lokalu noszą oczywiście ramoneski i delektują się atmosferą i muzyką. Przyjechali z zagranicy, by odbyć tutaj rytuał, który już na zawsze będzie należał do przeszłości: grupa dała swój ostatni koncert 6 sierpnia 1996 roku, a czterech z sześciu członków zespołu nie żyje.
Wychodząc podbudowani atmosferą i ludzkim zaangażowaniem w nieprzemijanie, widzimy w oddali, ponad dachami kamienic, barokową wieżę Sophienkirche (kościół św. Zofii). Gdy pruska królowa Zofia Luiza z Meklemburgii ufundowała w 1712 roku ten kościół, ludność z wdzięczności życzyła sobie zmiany nazwy miasta na Sophienstadt. Pasierb królowej po śmierci swojego ojca zabronił definitywnie cokolwiek w zwyczajowym nazewnictwie zmieniać. Nie lubił macochy. Był młodszy od niej o zaledwie trzy lata. Jednak na potoczność nie miał wpływu – kościół tak czy siak zwany był imieniem swojej fundatorki. Protestancka świątynia robi barokowe wrażenie dostojeństwem duchowości i monumentalizmem unikatowości. Otoczona kamienicami podziurawionymi od kul i cmentarzem, na którym spoczywają osobistości takie jak m.in. przyjaciel Goethego Friedrich Zelter czy poetka Anna Louise Karsch i na którym na co dzień bawią się dzieci z sąsiadującego przedszkola. Wnętrze kościoła mocno zniszczone odbija echem donośny głos Martina Luther Kinga, który 13 września 1964 roku przemawiał tutaj na własne życzenie do odgrodzonych od świata murem obywateli DDR. Zgromadziły się ich tłumy, pomimo że występ amerykańskiego pastor nie był w ogóle nagłaśniany, a odwiedziny spontaniczne.
Wizyta w kościele może wzmocnić ducha i go orzeźwić, szczególnie że tuż obok trzeba wrócić do żydowskiej historii Spandauer Vorstadt. Mijając po lewej stronie budynek, który nad bramą wjazdową nosi wciąż nazwę „Knabenschule der jüdischen Gemeinde“ (szkoła chłopięca żydowskiej społeczności) i czarną płytę poświęconą jednemu z njawiększych filozofów Oświecenia Mosesowi Mendelssohnowi, dochodzimy do pomnika grupy ludzkiej, której niemy krzyk przeszywa jesestwo chyba każdego człowieka. Mając za sobą najstarszy żydowski cmentarz Berlina, zniszczony i niemalże doszczętnie ogołocony z nagrobków pochowanych tutaj na przestrzeni lat 3 tysięcy ludzi (niektóre źródła mówią nawet o 10 tysiącach), krzyczą bezgłośne w rozpaczy zbieranych w tym miejscu żydów, których wywożono na śmierć do obozów w Oświęcimiu i Teresinie. Nieistniejący już żydowski dom starców, wykorzystywany jako obóz przejściowy, był świadkiem dantejskich scen. Dziś pod żydowską gwiazdą parę kamieni, a na byłym cmentarzu bluszcz i kilka nagrobnych płyt przypominają tę niewiarygodną i w głowie się nie mieszczącą historię ludzkiego bezeceństwa.
Myślę o tych pierwszych żydach, przybyłych z bogatym dorobkiem do Berlina i o tych ostatnich, wyjeżdżających bez niczego w udręce na koszmarną i bezsensowną śmierć. Gdzie są kosztowności tych pierwszych, a gdzie dusze tych ostatnich?
To trudny moment tego spaceru, najtrudniejszy, chwila zgryzoty i niemal fizycznie odczuwalnego cierpienia. Zawracamy, by wrócić Großer Hamburger Straße do trzeciej części „ulicy tolerancji” - katolickiego szpitala św. Jadwigi (St. Hedwig Krankenhaus). Założony w 1846 roku przez cztery siostry zakonne boromeuszki rozciąga się piękną cegłą wzdłuż ulicy i zachęca do zajrzenia na dziedziniec, który zaskakuje przestrzenią, spokojem i atmosferą tajemniczości odgrywających się za zamkniętymi drzwiami szpitalnych sal scenariuszy. Z okna jednej z nich jakaś kobieta uporczywie macha w stronę najmłodszego uczestnika naszej wycieczki, a mnie przeszywa przejmujący dreszcz niesamowitości takiej chwili. Człowiek jest, a za chwilę może go nie być, nie dowiemy się nigdy czy owa pani opuści w zdrowiu świętą Jadwigę, czy na wieki ten ziemski padół.
Skręcając w prawo wchodzimy na Sophienstraße, jedną z najstarszych berlińskich ulic, której handlowa tradycja sięga 300 lat. Rzemieślnicy, dniówkarze, pracownicy tekstylnych manufaktur, później artyści mieli tutaj swoje pracownie i fabryki. Dziś ulica odrestaurowana i uznana za dobro narodowe jako zabytek przyciąga turystów niepowtarzalną, choć zapewne bardzo zmienioną atmosferą. Pod numerem 18 piękna i wyjątkowa kamienica z podwórzem, nosząca miano domu związkowego rzemieślników, a przez bramę domu numer 6 można wejść w zupełnie inny i różnorodny świat zaskakujących podwórek.
Jest ich osiem – osiem kamienic i osiem podwórek – innowacyjny na początku XX wieku pomysł na przeludniony Berlin. Kamienice czynszowe z parkietami, zdobionymi sufitami, łazienką i centralnym ogrzewaniem, przystępne cenowo, a w głębi fabryczki, sklepiki, zakłady produkcyjne, wszystko w jednym i w centrum miasta. Wchodzimy od tyłu, czyli do podwórz numer osiem i siedem i odkrywamy trochę nierealnie sielankowy świat z fontanną, zielenią, popołudniowym słońcem i rozkosznymi ławeczkami wśród kwieci. Sklepiki i galeryjki, wszystko wyjątkowe, a na końcu, czyli na dziedzińcu numer jeden secesja biało-niebiesko kojąca oczy. Tutaj było miejsce na taneczne sale i restauracje, dziś balowe pomieszczenia można oglądać w teatrze Chamäleon. Oczywiście lokali jest bez liku – i tu, i w podwórzach obok, przy Rosenthaler Straße, gdzie sztuka współczesna i tendencja do zapuszczenia zagościły malowniczo i awangardowo na dobre. Nic tylko chodzić, odkrywać, zaglądać i uśmiechać się do pomysłowości.
Na Rosenthaler Straße kierujemy się w lewo na róg Schönhäuser Straße, by zajrzeć do zamkniętej ze względu na niedzielę pierwszej apteki Berlina zwanej Czerwoną Apteką. Augustin Buddeus, lekarz nadworny króla Fryderyka Wilhelma I, zyskał specjalne prawo, by aptekę w 1732 roku otworzyć. Pięknie rzeźbione kolumny i rozety, kryształowe żyrandole i malowidła na suficie przyczyniły się do sławy miejsca, jak i woda mineralna tutaj produkowana i połączenie telefoniczne, które jako pierwsza w 1881 roku otrzymała. Skoro pierwsza to ciekawe do kogo dzwoniono?
Parę kroków dalej przy Kleine Rosenthaler Straße znajduje się jeden z najstarszych cmentarzy Berlina Garnisonenfriedhof, na którym grzebano od 1706 roku w jednej części żołnierzy, w drugiej oficerów prusko-niemieckiej armii i ta właśnie część jest do dziś zachowana. Zielono-metalowa przestrzeń z przepięknymi krzyżami wylanymi w nieistniejącej już Królewskiej Pruskiej Odlewni Żelaza. Groby zapadły się w ziemię, a krzyże mężnie stoją i świadczą o męskim życiu tysiący wojaków. Zaskakująca cisza i szelest miękko uginającej się świeżej trawy. W jednym rogu cmentarza leżący pomnik z masowymi grobami setek, a może tysięcy poległych w czasie ulicznych walk ostatniej wojny światowej. Tylko parę nazwisk jest znanych, większość anonimowo znalazło tutaj swój wieczny spokój.
Cmentarz otaczają mieszkalne kamienice i bloki, na jednym z nich, opuszczonym, widnieje napis - „Żołnierze to mordercy”.
Kończymy naszą wędrówkę trochę przedwcześnie w jednym z licznych pobliskich lokali, w którym obok wegańskich potraw i ciast serwuje się Currywurst z typowymi dla niemieckiej kuchni smażonymi ziemniakami. Właścicielka opiekuje się swoimi gośćmi osobiście i z ogromnym pietyzmem. Czas na osobistą pogawędkę i serdeczne zaproszenie do powrotu zaskakują pozytywnie w obliczu współczesnej masowej turystyki. Tradycja tolerancji i otwartości zdaje się być wciąż pielęgnowana.
Zaplanowana trasa nie została dziś ukończona, czyli ciąg dalszy nastąpi, choć w obliczu długości powstałego tekstu może to wcale nie cieszyć;-)