Wypluwa codziennie z siebie setki robotników do okolicznych fabryk, dziesiątki pracowników branży hotelarsko-gastronomicznej i tysiące przybyszów, którzy mają tylko jeden cel – jej piękną siostrę Wenecję. Tańsza niż ona, brzydsza, bez spektakularnych sukcesów czy obiektów godnych światowego podziwu, korzysta w milczeniu z bliskości tego przynoszącego bytowe błogosławieństwo słońca. Nie wiem czy się skarży, nie wiem, czy fakt tej przynależności napawa ją dumą czy zniecierpliwieniem, na pierwszy rzut oka zdaje się w ogóle siostrzanej obecności nie dostrzegać. Na drugi już tak i to bardzo, gdyż wszystko, zdecydowanie wszystko nosi Wenecji ślad – turystyczne oferty, miejska komunikacja, reklama i kulinaria to jedno wielkie tchnienie tego daru sąsiedztwa. A Mestre uchodzi za stare – według legendy założone przez Mesthle, króla Paflagoni, wojownika Antenora, od którego uciekł i osiadł właśnie tutaj w pobliżu pięknej laguny. Według innej wersji miasto założyła rodzina wyzwolonych niewolników Tito Mestrio, której grobowiec, acz wyblakły i zniszczony, zachował się w centrum Wenecji. Czy to jednak ważne? Nikt nie pyta o historię, o przeszłość, o ważność miejsc, kościołów czy budynków. Wszyscy pobieżnie omiatają wzrokiem Mestre, szukają swojego hotelu, a mieszkańcy odpoczynku po żmudnych godzinach pracy. Niedzielny poranek jest cichy i spokojny, mewy tkwią na swoich od lat zarezerwowanych miejscach, staruszkowie opierając się o laski piją smoliste espresso, a włoskie babcie przyklękają w kościele na mszy. Od czasu do czasu turystyczne grupki zdążają ku przystankom jakiejkolwiek możliwości przedostania się do Wenecji, gdyż tutaj zdaje się być tylko cień jej wspaniałości. Jak druga, ciemna strona księżyca, synonim szczęścia w nieszczęściu.