On na pewno wybrał nas, nie odwrotnie.
Na siedzeniach rozłożone tureckie dywaniki, na podłodze takie same gazety. Wszystko w miarę czyste, bezzapachowe, trochę trzeszczące i gruchoczące, ale jechało do przodu. Do góry. I nie było by w tym niczego szczególnego, gdyby Ali nie był przekonany, że jesteśmy Niemcami. Nie jesteśmy, posługujemy się językiem niemieckim, jakże ułatwiającym kontakty, ale nikt z nas nie ma nawet kropli niemieckiej krwi. Ali myśli inaczej. I przyznaję szczerze, że nawet nie chcę przypuszczać, kogo on musiał w swoich turystycznych usługach spotykać. Ali jest przekonany nie tylko o tym, że Żydów jest nie tylko w Izmirze, ale i na świecie za dużo, ale również i o tym, że Hitler dobrze robił. A żeby tego było mało myśli, że i my podzielamy jego zdanie i nie dowierza, gdy prosimy o zaprzestanie wygłaszania tych wszystkich bzdur. Być może to zwykły chwyt marketingowy, tylko dlaczego właśnie taki? Dopiero kategoryczny ton i prośba o natychmiastowe zatrzymanie samochodu poskutkowały, Ali zmienił temat na dziecięcy i wyraził niedowierzanie, że mamy tyle lat, ile podajemy zapytani.
Dowiózł nas do góry Pagos, do zamku i trzymał jak rzep psiego ogona. Oferował swoje towarzystwo przy obiedzie i masę atrakcyjnych u niego w cenie wypraw za miasto. Znów nie wierzył, że na tyle motoryzacyjnych przygód i wygód nam wystarczy i że chcemy stąd zejść sami na dół. O mały włos, a nie pozwoliłby nam samotnie delektować się atmosferą aleksandrowskiej budowli. To ruiny wprawdzie, ale znaczące, twierdza Aleksandra Wielkiego, z której rozpościera się zapierający dech w piersiach widok. Może Ali bał się, że sami nie dostrzeżemy skalnej twarzy Atatürka, gdyż po jej dokładnym wskazaniu jednak zdecydował się na chwilę zostawić nas w spokoju. Wiatr, przestrzeń i turecka muzyka dźwięcznie wydobywająca się spod palców niewidomego muzyka, parę stolików z turystycznymi drobiazgami i masa walających się historycznych kamieni. I Ali, który wciąż nie wierzył i w żydowskie pokojowe poglądy i w gotowość maszerowania w dół do miasta. Dowiózł nas jeszcze do agory serpentynami wąskich uliczek i z nonszalanckim uśmiechem znawcy swoich terenów. Dla tego odcinka jazdy warto było jeszcze chwilę przy nim zostać.
Agora tchnęła spokojem wieków i bezładem kruszącego się materiału. Kiedyś centrum życia tego miasta – Aleksander Wielki przyczynił się tylko do rozkwitu miejsca, które wkrótce okazało się być głównym ośrodkiem handlowym w Azji Mniejszej, dziś odpoczywa od kupieckich przetargów i leniwi się przeciągającymi psami, grzejącymi sierść w promieniach gorącego słońca.
Wciąż niedowierzające spojrzenie Alego śledziło nasz marsz w kierunku bazaru Kemeralti. Ciekawe czy życzył nam żydowskich handlarzy, czy może pogubienia w labiryncie wąskich i nieoznakowanych ulic. Zapewne nie uwierzyłby w niewiarygodną radość, jaką z sobą ten spacer przynosił – nieznane i jakże orientalne miejsce wciągało jak magnes, zasysało w siebie przepastnym wnętrzem. Tysiące sklepików, warsztatów, garkuchni i egzotyki w rytmie osmańskich nut. Barwnie i chaotycznie, smacznie i ciekawie, niekończąca się litania obniżanych w przetargach cen. Sen nocy letniej śniony na tureckiej jawie.
Wilhelm II zastał nas na przy placu Konak pod wysoką postacią osmańskiej architektury, 25 metrów prezentu dla Abdülhamida II z okazji 25-lecia trwania na tronie. Symbol Izmiru – zegar otoczony palmami i gołębiami, a przede wszystkim miasta mieszkańcami. Cudowne miejsce na pewną chwilę odpoczynku, z przepędzaniem ptactwa z miejsca na miejsce i uśmiechem ogorzałych od słońca staruszków. Lekko i przyjemnie na tyle, by znów wyruszyć ochoczo przez miasto i nacieszyć się jego żywą i niepowtarzalną atmosferą.
Izmir żegna nas nie tylko mocną herbatą, ale w przeciągłym śpiewie muezzina bielą prężącymi się prawie idealnymi męskimi i żeńskimi ciałami. Lekkie spełnienie doskonale harmonizujące z przeżytym i zobaczonym egzotycznym przedsmakiem Azji.