Grobowa cisza i przejmujący chłód, a z nimi wyraźny oddech oczekującej i tutaj się spełniającej śmierci – 96 arystokratycznych ciał, znanych dobrze, znanych mniej i zupełnie anonimowych spoczywa w objęciu nieuniknionego i nieodgadnionego kresu istnienia. Niby ich nie ma, ale są, niby nie żyją, ale żyją w historiach, książkach, kronikach, dziełach, potomkach, wiedzy powszechnej. Nawet ci anonimowi wywierają wrażenie, lekki uśmiech i zadumę nad sensem i jego niewątpliwą potrzebą nabycia. Oni, Hohenzollernowie, urządzili sobie w tym miejscu od 1536 roku miejsce pochówku, a raczej miejsce przechowywania swoich ciał, które w zgromadzonych trumnach nie są narażone ani na robactwo, ani na ognia trawienie. Miejsce wyjątkowe – już w XV wieku kapela podniesiona przez papieża Pawła II do rangi katedry, w 1539 na skutek reformacji i przejścia brandenburskiego elektora Joachima II Hektora na ewangelicyzm stała się takąż świątynią. Dopiero jednak za panowania Wilhelma II nabrała przepychu i światowego blasku, gdyż Wilhelm nie tylko że zapragnął reprezentacyjnego budynku dla swojej monarchii, to jeszcze miłował się w zbytku pompatyczności i nadmiarze ozdób. Architekta Juliusza Carla Raschdorfa kosztował królewski gust trzy projekty, a i ciągłe zmiany planów w trakcie przebudowy. W 1905 roku stanęła jednak największa świątynia protestancka Niemiec z oszałamiającym wnętrzem, największymi wtedy organami i elementami wystroju od poprzedniczki, m.in. ołtarzem z 1850 roku i echem krytyki za kipiący luksus. Pod tym wszystkim – oni, przyczyna tego splendoru powstania, cicho i efektownie trwający na swoich przydzielonych miejscach, jakby obojętnie, ale z jaką siłą i wyrazu i nacisku na mijające pokolenia. Gdy bomby spadały na Berlin w końcowym czasie II wojny światowej katedra płonęła i się waliła, aż do nich, do podziemi, które bombardowania przetrwały i w swoich zawalonych gruzami czeluściach jednak jeszcze miejsce dla wiernych i ich modlitw znalazły, przygarnęły, trumny jako towarzysze niedoli. Długo trwało zanim zdecydowano się wojenne szkody naprawić, dopiero w 1975 roku władze DDR przy hojnej pomocy zachodniej siostry podjęły odbudowę. Dziś drzemią spokojniej niż wtedy, z przepychem i zachwytem nad sobą, i śmiertelną ciszą przeplataną szeptami zwiedzających i śmiechem niesfornych dzieci zachwyconych echem własnego tuptania. Zupełnie wysoko, na tarasie widokowym, na który warto się wspiąć, widok zapierający dech – nie tylko na ogólną panoramę stolicy, ale przede wszystkim na budujący się zamek – ich zamek, Hohenzollernów, który tak haniebnie zniknął na krótką chwilę z berlińskich map. Wraca do żywych, jeszcze chwila i ich dusze będą mogły w nowych komnatach szukać starych śladów samych siebie, odnajdywać zapomniane, ożywiać przytłumione na lata emocje i uczucia.