„Śmierć na urlopie” - tak napisała jedna z amerykańskich gazet o letnich igrzyskach olimpijskich 1936 roku. Orgia propagandy – trzeba by było nazwać to dzisiaj.
Hitler i jego trupa zacierali ręce i kłamali na potęgę: otwarte na świat Niemcy jednoczyły narody, z małymi wyjątkami, niewielkie koszty budowy i modernizacji stolicy, które miały służyć tylko i wyłącznie celom sportowym, w rzeczywistości drogie i przeznaczone Wehrmachtowi, kultura i beztroska jako zasłużony odpoczynek i spełnianie niemal każdego życzenia. Sprytne wykorzystanie zaistniałej sytuacji, gdyż w roku 1931, kiedy Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznał Niemcom organizację sportowego wydarzenia, Hitler jeszcze nie był u władzy. Dwa lata później już tak, ale nawet w 1935 roku ustalone Ustawy norymberskie mu tej Olimpiady nie odebrały. Zabrał się więc za dzieło z rozmachem i oprócz stadionu olimpijskiego w Berlinie wybudowano olimpijską osadę około 18 km od niego. Wybudowano tak, żeby z tarasu największego i najważniejszego budynku ten stadion było widać.
Wioska przeznaczona tylko dla mężczyzn, których zgromadzono około 3 600. „Wioska pokoju”- jak sarkastycznie brzmi dziś takie właśnie określenie tego miejsca przez nazistowską propagandę. Absolutnie idealnie wykorzystany pretekst od początku zawierający myśl militarną i tak wykorzystany po igrzyskach. Wracając jednak do budowy, trwała ona zaledwie dwa lata (1934-1936) i pozostawiła budynek wejściowy (dziś nieistniejący), 136 budynków jednopiętrowych i pięć dwupiętrowych, kuchnie i jadalnie, dom im. Hindenburga, dom komendantów, halę sportową, pływalnię, dom lekarzy, szpital i saunę.
Jadalnia nosiła miano Domu Narodów, w kształcie oka stanowiła centrum olimpijskiego terenu. 38 sal, gdzie spożywano posiłki, po jednej dla każdej nacji. Menu oraz zużycie produktów spożywczych można wyczytać na wiszących wielkich banerach, jak również ile nacji brało w igrzyskach udział i ile medali kto zwyciężył. Do tego dodać trzeba, że okna na pływalni otwierane były elektrycznie, nowatorskość rozwiązania budziła sensację. Jednak chyba nie to jest tutaj ważne – echo nazistowskiej propagandy prawie już wcale nie brzmi. Wioska była synonimem luksusu i siły ówczesnego rządu. Wyrosła na niczym, jak grzyb po deszczu, wspólnymi siłami stworzono mały raj dla wybranych, umożliwiono nie tylko spokój, ale i treningi na świetnie przygotowanych bieżniach oraz rozrywkę sprowadzając tutaj berlińskich filharmoników czy tancerzy baletowych. Dla ciała pomyślano nie tylko o świetnie prosperującej opiece medycznej, ale i o saunie sielankowo położonej nad sztucznym jeziorem. Gdy jednak z brytyjskich gazet wychwalając areał podsumowała, że brakuje tylko bocianów, przywieziono i je z berlińskiego zoo. Po 16 dniach zamarło olimpijskie życie. Cała pompa nie przyniosła oczekiwanych efektów, poza sztucznym medialnym nagłośnieniem we własnym kraju nie doczekano się prestiżu na arenie międzynarodowej. Do tego wszystkiego bohaterem dni 01.08.36 – 16.08.15 okazał się być nie niemiecki naród zdobywający najwięcej, bo 33, złotych medali, ale czarnoskóry amerykański lekkoatleta Jesse Owens, który zdobył sam aż cztery złote medale. Opowiada się do dziś, jakoby Hitler zignorował mistrza, co nie jest prawdą, Hitlerowi zależało na pozorach i podarował Owensowi nawet swoją fotografię. Prywatnie wypowiadał się o murzyńskich sportowcach źle, potwierdzając, że należy ich wykluczyć z tego typu imprez. Sam Owens mówił, że afrontu doczekał się ze strony amerykańskiego prezydenta, który nie wysłał mu nawet depeszy gratulacyjnej, ani nie zaprosił, jak to było w zwyczaju, do Białego Domu. A swoją drogą słynne buty Adidas poniosły sportowca ku zwycięstwu – Adidas to firma niemieckich braci Dasslerów, którzy produkowali swoje obuwie głównie dla Wehrmachtu.
Olimpijska wioska istnieje pod Berlinem do dziś. Wykorzystywana do 1999 roku po żołniersku najpierw przez armię nazistowską, później przez czerwonoarmistów i wojska rosyjskie, popadła w ruinę po ich wymarszu do Rosji. Wykorzystywana przez rewolucjonizującą młodzież, przez bezdomnych i wandali, kruszyła się i niszczała aż do momentu przejęcia przez fundacje bankową na rzecz społecznego zaangażowania. Nie oznacza to wprawdzie remontu i odbudowy, wiele budynków zabita jest deskami, ale pobieranie opłat wejściowych i możliwość zwiedzenia terenu z przewodnikiem. Robi wrażenie, jak wiele berlińskich opuszczonych miejsc i pomimo zagospodarowania poprzez oczyszczenie terenu, wciąż można odkryć zaskakujące rzeczy. Nam się udało zobaczyć anioła, prawie obudowanego, któremu odkryto tylko pupę, zdająca się swoją słodką niewinnością przyćmiewać cały histeryczny zgiełk tego opuszczonego przez wszelkie złe duchy miejsca.