Cottbuski poranek jest miękki jak poducha, chodniki są jak aksamit, a wszystkie drogi prowadzą na targ z regionalnymi produktami. W samym centrum jest bezludnie, promienie słońca tańczą taniec błysków i przebłysków, a chłodny cień usuwa się pomału w rozkoszy rozgrzania.
Na targu przemili ludzie sprzedają smakowitości prosto z otwartych bagażników, co niektórzy upiekli bułki i chleby, inni nasmażyli marmolady, a jeszcze inni nazbierali kwiatki w przydomowym ogródku, przewiązali sznurkiem i sprzedają niespotykane bukiety za dwa euro, owijając je w gazetę. Zapach kawy, obraz dorodnych warzyw, słodkich owoców, których droga z drzewa czy krzaku do tutaj to zaledwie parę kilometrów, sączący się przez palce czereśniowy sok i rozpływające się w ustach różnorodne smaki – łużycki świat jest w sobotę około siódmej rano niezmiernie zachęcający.
Targ odbywa się pod stopami kościoła św. Mikołaja na Oberkirchplatz, stąd już niedaleko do klimatycznego miejsca, które odgrywa znaczącą rolę w dzisiejszym świecie prawa. Na terenie byłego pałacu stoi sąd okręgowy mając przed sobą w dostojnej okazałości zamkową wieżę. Pierwsze wzmianki o słowiańskich budowlach w tym miejscu pochodzą z XIV wieku, siedziba władców niszczona przez pożogę w XVII i XIX wieku, odbudowana jako sąd właśnie tworzy dziś bardzo stylowy kompleks górujący ponad zaspanym miasteczkiem. Przechodząc parę kroków dalej przenosimy się automatycznie w silnie fabrykanckie czasy industrialnego rozkwitu produkujących się w milionach prądowych kilowatów i belach cennych tkanin. Równie zaspany jak mieszkańcy trwającym już od dwóch dziesięcioleci snem zespół ceglanych obiektów tworzy piękne tło dla starego miasta.
Jako że dla donośnego i metalowego zgrzytu przemysłowej historii nie mamy serca w ten ujmujący poranek, kierujemy nasze kroki do parku Goethego, cudnie zielonego, zamieszkanego przez hucpiarskie kaczki, które boją się tylko złego psa. Pływają z niezmąconym spokojem po zmąconym na zielono-szaro stawie i szybkim, acz wdzięcznym ruchem łebków z dokładną precyzją lokalizują źródła pożywienia i niebezpieczeństwa. Trawa miękko ściele się pod stopami, a szum wciąż młodych liści i listeczków umila lekkie poranne zmęczenie.
Dla zachowania równowagi w stosunku do romantycznego parku koniecznie trzeba się wybrać i wspiąć na Wieżę Grodkowską, która słusznie uchodzi za symbol miasta. Mijając okazałe kamienice z zaskakującymi wnętrzami i podwórzami, pomału otwierane sklepiki i już liczniej niż dwie godziny wcześniej występujących mieszkańców, dochodzi się z łatwością do widocznej z daleka wieży, którą można zwiedzić za dwa euro. Drewniane schody, miejmy nadzieję, że nie z początku istnienia wieży, który szacuje się na przełom XIII/XIV wieku, prowadzą obok precyzyjnego mechanizmu wciąż działającego zegara na samą górę, z której rozciąga się przyjemny widok na całą słowiańską okolicę. Uwzględniając, że Cottbus założyli germanie, zdobyli Słowianie (przez jakiś czas był nawet dzięki Bolesławowi Chrobremu polski), zagospodarowali Hohenzollernowie, użytkowali komuniści wciąż trwająca serbołużycka tradycja i kultywowany język robią szczególnie z tej perspektywy ogromne wrażenie.