Gdy ciepłe, podążające ku zachodowi słońce, rozpościera swoje purpurowe czy złociste promienie nad Chociebożem, wyłaniają się w jego magnetycznej sile wszelkie miasta tajemnice. Sekretne zakamarki, zagadkowe postaci, cienie, duchy, poczmistrzowie. Zgiełk powstaje, rozgardiasz historyczny, mętlik w co wrażliwszych duszach, które owe niuansów zakola wyczuć potrafią. Te, które na innych wymiarów znaki są obojętne, rozpływają się bezwiednie w mdłym istnieniu współczesności.
A oto eteryczne tchnienie co niektórych cottbuskich tajemnic:
Stare średniowieczne miasto otaczał mur o znikomej długości 1,6 km. Dziś ostały się tylko fragmenty, ale za to wymowne, znaczące i z mroku dziejów na różne sposoby przez kolejne pokolenia podkreślane. Przede wszystkim na miejscu dawnej bramy, a przez to terenie niejednej walki o dostęp do zasobów grodu, stoi dziś od wielu lat w górę skrzydła wyciągający socjalistyczny gołąbek pokoju. Za nim jak pagoda strzeliście się prezentujący pawilonik japoński, powstały w 1906 roku, wyraz bogactwa ówczesnego miasta, zapełnionego 80-cioma tekstylnymi fabrykami, które niejedno umożliwiały. Idąc dalej spacerową ścieżką w stronę baszty mija się nowy ratusz z lat 30-tych minionego wieku z ogromnym rakiem na tylnej ścianie, gdyż rak to nie tylko symbol, ale i herb i duma Cottbus. Czy to pancerz jako symbol trwałości i obrony, czy to moc odnawianych sił, czy symbol wiedzy i sprytu – rak wybrali sobie władcy cottbuscy, a za nimi i współcześni politycy, spotkać można go więc nie tylko w urzędzie miasta, ale i w kościołach, na obrazach, tablicach i pomnikach.
Przed ratuszem na chodniku błyszczą gwiazdy cottbuskich olimpijczyków, 37 medalistów uwieczniono pod stopami przechodniów w formie 51 kół, gdyż tyle mieszkańcy tego miasta zdobyli olimpijskich medali. Pierwszym był Gustaw Schuft w 1896 roku. Podobno na rynku jedna z tych gwiazd prowadzi sklep z odzieżą, opala się przy braku klientów na ławce i ciekawość turystów zaspokaja krótkim filmem o sobie, który prezentuje z handlową uprzejmością.
Wracając do częściowo istniejącego muru i dochodząc do jednej z wjazdowych bram dostrzegamy przed nią, poza średniowiecznym miastem stojącą, figurę kobiety, która zdaje się kciukiem i palcem wskazującym tworzyć koło. Za nią, za ulicą okalającą centrum, rozpościera się ponoć jeden z najdłuższych zachowanych kompleksów socjalistycznego budownictwa mieszkaniowego DDR. Obija się o uszy, że mieszkania w nim są jednymi z najbardziej pożądanych w tej okolicy, gdyż w samym sercu tego łużyckiego miasta. Niestety, w euforii odnowy zabrano się za wyburzanie, ale utknięto w jakieś początkowej części z braku funduszy. Dziś głowią się radni, jak zachęcić inwestorów do zagospodarowania zaistniałego nagle wolnego placu, który straszy szkaradnym płotem. Reszta dzieła uszła z życiem tworząc ciekawy ciąg podarunku Honeckera z Halą Miasta włącznie. Kobieta z dziwnym gestem dłoni ma symbolizować nauczycielkę, chodzą słuchy, że samej małżonki wspomnianego Honeckera, Margot... A może nawet jej samej? Stoi przed starą bramą i bardzo nonszalancko, nawet arogancko zadziera nos do góry. Biorąc pod uwagę, że przez 27 lat Margot Honecker była ministrem edukacji DDR i przez całe życie bardzo buńczuczna, nieodzownie widzę w tej postaci właśnie ją.
Odwracając się do bramy, która jest oczywistym symbol starych zamierzchłych czasów, gruba, służąca niechlubnie za więzienie, a ci, którzy tutaj trafiali, nie opuszczali jej żywi, otwiera nam magicznie świat, który jest prawdziwym spektaklem przeszłości. Dyliżans się przewrócił, dając nam możliwość sprowadzenia na siebie szczęścia przez pocieranie buta wesołego poczmistrza i pieniędzy, tym samym gestem traktując grzbiet grasującej myszy, klasztorny kościół franciszkanów ma swoją wieżę we wschodniej części, a nie, jak to było w zwyczaju, zachodniej, nie przesłaniającej jednak światła poranka, które wpadając przez witraże na ołtarz, tworzy piękną boską grę olśnienia i parę zakochanych kochanków z pokaźną liczbą potomstwa, która wbrew pruderyjnym zwyczajom obejmuje się czule na własnej płycie nagrobnej. Fredehelm i Adelheid byli prawdopodobnie założycielami, bądź należeli do rodziny tworzącej zakon, przypuszcza się tak, gdyż oboje mają na swoich ciałach umieszczonego raka, który, jak już wiadomo, ostał się symbolem po dziś dzień. W świątyni można podziwiać jeszcze jeden ewenement – Chrystusa na pofalowanym krzyżu z 1320 roku umieszczonego nad piękną amboną. Tak w ogóle to do kościoła zstępuje się z trzech schodów, a na zewnątrz, na byłym klasztornym placu stare drzwi zasypane w pewnej części. Nasze miasta zawsze rosną w górę, z kurzu, pyłu i nanaszanej przez stulecia ziemi.
Stare miasto to jednak nie tylko zamierzchła przeszłość, o nie, to również radosna twórczość bezkompleksowej mieszanki komunistyczno-socjalistycznej. Za średniowiecznymi murami odkryjemy więc nie tylko stare kamienice i podobne mury, ale i betonowej płyty budynki, jeden z nich chlubi się sławą najwęższego na rynku. Dosłownie wszędzie wkomponowane XX-wieczne elementy, prężnie obalające mit, że się stylów nie miesza. Koktajl cottbuski może niezbyt wyrafinowany, ale kto wie, co za np. trzysta lat na to powiedzą turyści. Nie dając się więc zwieźć pozorom koniecznie trzeba parę kroków od rynku odwiedzić to archaiczne budownictwo, napotykając na reliefy wymowne i mur zza którego wyskakuje sfora zwierząt. Powstał w latach 80-tych XX wieku i co niektórzy cottbusanie wciąż nie mogą uwierzyć, że żadnemu z partyjniaków ten pomnik się z przeskakiwaniem muru i ucieczką ku wolności nie skojarzył.
Na samym rynku piękna kamienica z ciekawym Muzeum Aptecznym, przy niedalekiej Mühlenstr. 12 Muzeum Łużyckie (Wendisches Museum) z obłym wodnikiem na kamieniu, a parę kroków dalej, pod numerem 45 słodycz cottbuska, którą można sobie umilić wieczór i wynagrodzić parogodzinne trudy zwiedzania miasta – manufaktura kołacza.
4 funty masła, 4 funty cukru ręcznie mielonego i przesianego, 3 funty dobrej mąki, 50 sztuk jaj, skórka starta i sok z czterech cytryn, 3 laski wanilii, 3/4 funta obranych i startych słodkich migdałów, 1/4 gorzkiego migdała i odrobina soli – z takiej receptury upiekła Maria Groch pewnej mroźnej grudniowej nocy 1819 roku pierwszego cottbuskiego kołacza. Przez lata całe tradycja i wypieku i przepisu przetrwała do dziś, przekazywana kolejnym pokoleniom cukierników, dziś w rękach rodziny Lauterbach, w której to kawiarni przy Spremberger Str. 4 można się wypiekiem delektować i nabyć do domu. Sama Spremberger Straße to jak Ku`damm w Berlinie, a owa kawiarnia jak jego Cafe Kanzler. Podobno w socjalistycznych czasach była ulica handlową zapełnioną głównie sklepami obuwniczymi. Dziś zmieniła swoje handlowe oblicze na bardziej zróżnicowane, a znajdujący się przy niej dawny kościół pałacowy od paru lat jest...synagogą. Tuż za nim znajduje się jedyny w średniowiecznym centrum miasta położony hotel Sorat.
Słońce chyli się ku zachodowi i rozpieszcza lekkim ciepłem usypiające miasto. Niebo jest sceną przejmującego spektaklu walki światłości z ciemnością. Wiadomo kto wygra, więc dramatyzm zdaje się być jeszcze większy. Kolejna noc nad miastem, które targane różnorodnością swoich losów, szykuje się bezwiednie na kolejne. Wiele z nich pozostanie na zawsze jego tajemnicą, ale jeszcze jedno przedstawienie dane jest nam przeżyć...