Bezwiedność w Wenecji jest doskonale zainscenizowana. To nie przypadek, że gwiazda chce się zaprezentować ze swojej najmocniejszej, z tendencją do najgroźniejszej, strony. Kierując pierwsze kroki dokądkolwiek, dotarliśmy do Arsenału, który choć zamknięty dla turystów ze względu na wojskowe użytkowanie, robi wrażenie i fasadą, i historią, a przede wszystkim z tych dwóch rzeczy wynikającą tajemniczością.
Z daleka widać już dwa białe dumne lwy, które skradzione greckiemu Pireusowi grzeją swoje kamienne ciała w słońcu przyświecającym ich złodziejom. Od 1104 roku trwająca budowa stała się w czasach przedindustrialnych pierwszą na świecie linią produkcyjną, która dzięki doskonałej organizacji dokonywała cudów. Doskonałym przykładem wydajności zakładu był rok 1570, gdy w ciągu dwóch miesięcy wybudowano 100 galer na potrzeby wojny z Turkami. Każdy produkowany statek handlowy był tak skonstruowany, że przy niewielkim nakładzie czasu zamieniał się w statek wojenny. 16 000 tysięcy pracowników zorganizowanych w grupy, gotowe części, z których montowano w spokojnych okresach jeden statek na dzień. Wysokie mury i tylko dwa wejścia, jedno z lądu, jedno z wody, zapewniały spokój, bezpieczeństwo i ochronę doskonałego patentu na wenecjańską flotę morską, przed którą drżeli wrogowie.
Trzeba przyznać, że Wenecja nie mogła lepiej wybrać, kierując tutaj nasze kroki. Nie tylko, że pierwsze wrażenie jej wyjątkowości jeszcze mocniej się utwierdziło, nie tylko, że pokazała przy okazji parę uroczych, mniej znanych i pustych zakamarków, to jeszcze przypomniała, że walka i zwycięstwo wciąż są jej skromnym udziałem. Arsenał i jego skradzione lwy. Symbol sławy i chwały, choćby lekko przyblakłej.