Czy ktoś widział „Obrońców skarbów”? George Clooney jakimś znanym sobie cudem przyjechał nad Grabowsee i nakręcił 8-minutową scenę w opuszczonym kompleksie sanatoryjnym pośród lasów. Sanatorium żyje tym do dziś.
Tak, sanatorium żyje. Opuszczone, odrapane, zaniedbane, rozklekotane, zakurzone, ale rozbudzone jakimś niewidzialnym tchnieniem wydaje się paradoksem.
Eksperyment rozpoczęto w 1896 roku, gdy w Niemieckim Królestwie szalała gruźlica, leczona głównie w górach. Pewnie brakowało miejsc i Czerwony Krzyż zdecydował się spróbować leczenia na nizinach północnej części swego kraju. Eksperyment się powiódł, 200 chorych przebywało i oddychało okolicznym powietrzem w nadziei całkowitego wyleczenia.
Gdy w wirusowy świat wtargnęła penicylina, sanatorium zachwiało się w finansowych posadach i oddało w ręce wojowników. Najpierw naziści korzystali z terenu jako lazaretu, później czerwonoarmiści, aż do dumnego wymarszu w roku 1995. Sanatorium zamarło, opuszczone i odarte z wszelkich zabezpieczeń oddawało się nie raz nocą hołocie albo upijającej się w jego murach, albo rozpruwającej jego metalowo-złomowe trzewia. Majestatycznie dogorywało, by utknąć w pewnym napawającym grozą, ale i zachwytem momencie – dziś jawi się jako klimatyczna ruina, której wnętrza wykorzystywane są w bardzo kreatywny i młody sposób. Tylko pianino i czerwone kotary, nad którymi rosyjski napis o potrzebnej walce w celu zwycięstwa komunistycznej partii pozostał z niepokornych i wierzących w ideały czasów. Nawet kaplica nie ma takiej siły wyrazu, jakby jej święci odpoczywali od walki o władzę nad tym światem.
W sanatorium straszy duchem, którego nieuchronnie należy spotkać. Obiekt po części jest ogrodzony, po części nie, jako że położony nad jeziorem, takoż dostępny od jego strony. Jeśli trafi się tutaj nie z ulicy, ma się dużego pecha, gdyż duch robi się zły, gniewny, w porywach do żarzącej wściekłości. Za takim gościem pozostał cały obejrzany kompleks, więc duch denerwuje się jeszcze bardziej tym, że zauważył nieproszonych gości za późno. Krążą słuchy, że w niedzielę jest najgorzej i najbardziej piekielnie-mistycznie. Zapewniam, że dużo w tym prawdy. Duch jest tak realny, że można go dotknąć, ale się oczywiście dotykać nie pozwala, nie chce się wylegitymować, za to z uporem i donośnym krzykiem domaga opuszczenia terenu. O dziwo, robiąc gościom przy tym przysługę. Według legend zazwyczaj domaga się zapłaty, dosyć skandalicznej, 10 euro za wstęp, 30 za robienie zdjęć. Dlaczego dziś się nie domaga, nie wiadomo. Czasem miałam wrażenie, że denerwuje go coś tak bardzo, że zabrakło czasu na drobiazgi. Po penetracji dostępnych źródeł można domyślić się przyczyny niejakiego stracenia przez ducha głowy – mara jest postacią dość znaną w okolicy, a goście nie mieli o tym zielonego pojęcia, czego też nie ukrywali. Jak się okazuje – duchowy dyletantyzm doskonałą wejściówką na tereny godne spędzenia niedzielnego czasu.