Nikt nie wie dokładnie, kiedy tutaj się pojawiła – czerwona reklama światowej globalizacji, symbol kapitalizmu i zwycięstwa długo wyczekiwanego nad złem zaborczego socjalizmu. Na dachu 295 mieszkań stężonych w architektoniczny kompleks w stylu brutalizmu (w Polsce dostojnym reprezentantem brutalizmu był dworzec kolejowy w Katowicach), który to otrzymał w 1986 roku nagrodę architektoniczną stolicy, rozgorzała swoją wszechobecnością tuż po upadku berlińskiego muru i taka została po dziś dzień – jedyna ogromna reklama świetlna w tych betonowych i przytłaczających swoją socjalistyczną szarą masą okolicach – Coca Cola. Przechodząc przed tym budynkiem przy Spittelmarkt noszącym miano Spitteleck ma się przeczucie najgorszego, chociaż wcale się nie powinno, gdyż właśnie tutaj istniało kiedyś stare miasto Cölln, sąsiedzkie do Berlina, którego nieliczne ślady wciąż są do odkrycia.
Kierując się w stronę Brüderstraße i mijając plac budowy, stawia się kroki po chodniku, pod którym znajdował się niegdyś miejski cmentarz. Kubatura budynku numer 26 przy tejże ulicy jest znacznie mniejsza od Spitteleck, ale bardziej zachwycająca i w swoim duchu przeszłości, jaki i związanej z nią historii – to tutaj znajdował się najstarszy i największy
dom handlowy Berlina założony jako Manufactur-Waaren-Handlung przez Rudolfa Hertzoga, zdobywający sławę dzięki sprzedaży wysyłkowej, jak i stałymi cenami (po raz pierwszy w Berlinie!) czy pierwszymi ulotkami reklamowymi i 200-stu stronicowym katalogiem. Emocje ówczesnych klientów, tych na wiele mogących sobie pozwolić i tych na nic, czuć przed budynkiem do dziś.
Emocje godne Brüderstraße, w XVII i XVIII wieku jednej z najważniejszych ulic kulturalnego Berlina. Ulica Bracka wzięła swoją nazwę od znajdującego się tutaj kiedyś klasztoru dominikańskiego, istnieje jednak legenda o czterech braciach, którzy obiecali sobie nigdy nie popaść w małżeńskie więzy. Każdy z nich nie wiedząc o tym jednak, zakochał się w jednej i tej samej dziewczynie, która opętana przez diabła umówiła się z nimi w tym samym miejscu i o tej samej porze. Bracia spotykając się na randce nie podjęli walki, ale podali sobie dłonie i odnowili przysięgę. Nie trudno się domyślić, że mieli mieszkać przy tej właśnie ulicy. Ulicy pełnej postaci, bez których tamten Berlin wiele by stracił - artysta Andreas Schlüter, księgarz i autor Friedrich Nicolai, wydawca Georg Jacob Decker, rysownik Daniel Chodowiecki, fabrykant porcelany Johann Ernst Gotzkowsky, statystyk Johann Peter Süßmilch, producent jedwabiu Jean Paul Humbert. Winiarnia Maurer und Bracht z 1768 roku, warsztat hafciarski, drukarnia, włoski dom handlowy dla dostojnych dam z ofertą kosmetyczną, lokal Stadt Paris i w końcu dom handlowy Hertzoga – tutaj się nie tylko żyło, ale przede wszystkim bywało. Do czasu, do wojny i jej bomb, a później wolnej myśli socjalistycznej, która zabytków nie szanowała. Dziś ta ulica nie ma w sobie niczego, co przypominałoby tamtą atmosferę i styl. Tylko dwa domy, należące do najstarszych w Berlinie domów mieszczańskich, ostały się z wojennej pożogi i komunistycznej samowolki.
Nicolaihaus (Brüderstraße 13) przyjmował w swoje progi samego polityka Wielkiej Rewolucji Francuskiej hrabiego Mirabeau, gdy ten w 1785 rok przybył do Berlina w poszukiwaniu pracy na pruskim dworze. Dom powstał około roku 1670, a zakupił go do kompletu (należały do niego domy nr 14 i 15) pisarz i wydawca, ale też wolnomularz Christoph Friedrich Nicolai, który zlecił remont drugiemu wolnomularzowi, jak i architektowi, dyrektorowi Berlińskiej Akademii Muzycznej i przyjacielowi Goethego, Carlowi Friedrichowi Zelterowi. Dom tętnił oświeceniowym życiem, tutaj spotykali się wielcy tej epoki, którzy cieszyli się religijną tolerancją władcy Fryderyka Wielkiego, co przyczyniło się do rozkwitu Berlina jako oświeceniowej stolicy pełnej książek i teatralnych scen. Sam budynek długo jeszcze cieszył się sławą poetyckiego miejsca spotkań, choć przede wszystkim spędzania w nim życia, gdyż często oni wielcy wynajmowali tutaj mieszkania. W czasie drugiej wojny zniszczony, po niej cudem odremontowany i zajęty przez DDR-owski urząd ochrony zabytków. Dziś znów remontowany prezentuje się rusztowaniami, co odbiera mu nieco urody, dodając jej budynkowi obok, który spogląda ostro twarzą mężczyzny o orlim nosie.
Brüderstraße 10 i tzw. Galgenhaus bądź pałac Happe przypominają pewną ponurą historię egzekwowania królewskiego prawa natychmiast i bez ociągania. W 1735 roku właściciel domu myślał, że przyłapał swoją służącą na kradzieży srebrnej łyżeczki. Kradzieże w owym czasie były nagminne i król zdecydował, że pierwszy, kto zostanie o złodziejstwo oskarżony, ma być od razu skazany, a wyrok wykonany. Dziewczyna zawisła na szubienicy przed domem nr 10, by już po śmierci doczekać się oczyszczenia z zarzutów. Nazwa domu Galgenhaus – Galgen to szubienica – pozostała do dziś, a i bezimienne dziewczę wciąż jest wspominane. Warto jeszcze dodać, że dom był plebanią parafii
Petrikirche, który to kościół znajdujący się na końcu ulicy niestety już nie istnieje. Mieszkał w nim ewangelicki pasterz Johann Peter Süßmilch, który był ojcem niemieckiej statystyki.
Brüderstraße jest dziś króciutką uliczką kończącą się przy Sperlingsgasse, którą dochodzi się do kanału Szprewy, nad którym znajduje się najstarszy most Berlina – Jungfernbrücke. Malutki, malowniczy, w holenderskim stylu, ociera się o długi budynek Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, na którego dachu tańczą ludziki i spogląda w kierunku budującego się berlińskiego zamku oraz socjalistycznej zabudowy wysokościowej. Pomiędzy wielką płytą znajduje się urocza kamienica obrośnięta dzikim winem, a tuż za nim most św. Gertrudy, która trochę z góry opiekuje się podróżnymi, a wzywa się ją do pomocy przeciwko plagom mysz i szczurów oraz przy gorączce. Niejako logicznie wyciągając z tego patronatu wnioski ma się opiekować...kotami. Wokół jej pomnika mnóstwo gryzoni, których głaskanie ma zapewniać nieustanny dopływ pieniędzy do portfela, co zdaje się być zabobonną prawdą, gdyż niektóre główki czy ogonki lśnią złotem.
Z mostu zatapiamy się w wielkiej płycie już tak naprawdę i bez innego wyjścia. Monumentalnie i wszechobecnie, wokół i wzwyż, bez możliwości ucieczki czy ulgi przestrzeni. Cała Leipziger Straße pochłania, wyobrażenie sobie tej zbitej masy ludzkiej z jej przeżyciami i emocjami przyprawia o zawrót serca. Wydeptane ścieżynki pomiędzy są rachityczne, a zgromadzone pod jednym drzewem ławki aż drżą. Nagle pojawia się w tym makabrycznym krajobrazie coś bardzo przyjemnego dla oka i zaskakującego swoją starą formą, jak i zdobieniami – perystaza z zamierzchłych czasów, z alegorycznymi figurami i dramatyzmem podkreślonym wielką płytą.
Stąd niedaleko już do Wallstraße, długiej na około kilometr cichej nadszprewskiej ulicy, pełnej kamienic i podwórek niekończących się, ozdobionych instalacjami, okraszonych powagą zasiedziałych w nich instytucji. To tu, to tam rzuca się w oczy wyjątkowa fasada, jak np. terakotowego domu pod numerem 76/79, dziś ambasady Australii, kiedyś siedziba wydawnictwa Dietz. Oprócz dalekiej wyspy siedziby swoich dyplomatycznych placówek przy tej ulicy mają Angola, Brazylia i Cypr. Przy końcu odsłania się w jesiennej scenerii budynek najstarszej szkoły Berlina – Cöllnisches Gymnasium, o którego istnieniu wspominają źródła z 1476 roku, a którego jednym ze znanych uczniów był profesor doktor Alfred Wegener, który był uczonym polarnikiem snującym teorie przesuwania się kontynentów, czym przyczynił się do stworzenia podwalin współczesnej geologii.
Za gimnazjum znajduje się park powstały na bagnistych terenach pobliskiej Szprewy, który wita berlińskim pisarzem Zille, jak i opustoszałą zagrodą dla niedźwiedzi, której ostatnia mieszkanka Schnute cierpiąc na reumatyzm odeszła z tego padołu w wieku 35 lat 11 października tegoż roku.
Nad parkiem dominuje jednak w godnym stylu marchii brandenburskiej Märkisches Museum ażurowymi zdobieniami u góry i lapidarium u dołu, które zastanawia nie tylko formą i postacią, ale też doborem zgromadzonych figur i kamieni. Za rogiem można wejść na dziedziniec, który tonąc w feerii jesiennych barw rozpościera skrzydła ogromnym orłem i zachwyca nagim mężczyzną doskonale znanym z mitologii. Kawiarenka w stylu lat 50-tych minionego wieku, a samo muzeum strzeżone jest pilnie przez smukłego Rolanda roku 1474. A wszystko, cała okolica, spowita ciszą, słodką leniwą niespiesznością, turystyczną wybiórczością, która większość popycha w zupełnie inne berlińskie trzewia. I dobrze, bardzo nawet dobrze, że w mieście tym wciąż jeszcze można usłyszeć nie tylko własne kroki, ale i szelest rozsypywanych nieopatrznie, wciąż nie zagrabionych, rozpłomienionych opadłych jesiennych liści.