Samolot lecący jak strzała – prosto, równo, wciąż przed siebie, wypełniony jest wyłącznie urlopowiczami. Gdy Kapo Verde ukazują się w końcu na horyzoncie, lekkie poddenerwowanie daje się we znaki. Każda z dziewięciu zamieszkałych przez człowieka wysp ma swoją sławę:
Santo Antão dla spragnionych wędrówek,
São Vicente z jedynym miasteczkiem Mindelo,
São Nicolau z fantastycznymi górami,
Fogo to wulkan i kawa,
Brava to kwiaty,
Santiago to wyspa główna, najbardziej afrykańska, ze stolicą Praia,
Maio to przyroda i samotność,
Boavista to piaszczyste wydmy i kamienne pustynie,
Sal to raj sportów wodnych i leniuchowania,
więc turyści trochę rywalizują między sobą w wyborze tej najlepszej. Jedni spoglądają z wyższością na drugich, a w gruncie rzeczy wszyscy odczuwają jedno łączące ich uczucie – niepewność. Z góry widać błękit przepastnych wód i ziemię szarą, miejscami z tendencją do lekkiej czerwieni. Zieloność w nazwie jest umowna i trudniej o lepszy dowód na to, jak właśnie widok z lecącego samolotu.
Na lotnisku w Boavista wysiada połowa pasażerów i dosiada tyle samo, wymachując biletami z zarezerwowanymi miejscami, które jednak są zajęte. Ludzie popychają się mrucząc, że rezerwacja ważna jest dopiero od wyspy Sal, na którą właśnie i my lecimy. Podłużna i wąska, pustynna z dwoma, no, może trzema punktami, które zdają się być zamieszkałymi i zagospodarowanymi. Surowy krajobraz, odcięcie od świata i jakaś przeraźliwa jasność nagle niekończącej się przestrzeni.
Na lotnisku w Sal jest cicho i spokojnie, tych paru pasażerów ustawia się w kolejce do sprawdzenia dokumentów, a przede wszystkim wiz, o które można się zatroszczyć w domu, ale nie trzeba, gdyż w okienku obok olbrzymi tubylec w służbowym mundurze z widoczną przyjemnością wbija pieczątkę kasując za nią 25 euro. Przed lotniskiem dwa, może trzy pojazdy czekają cierpliwie z kierowcami, którzy emanują takim spokojem i łagodnością, że nie ma się już żadnych wątpliwości, co do celu swojej podróży. Tutaj wszyscy wypoczywają, relaksują się i nie spieszą donikąd, bo po co. Jedyna droga jest tak pusta, że aż niewiarygodna w owej formie istnienia, solidny asfalt, porządne ronda, od czasu do czasu jakiś nieważny znak i wstążka mijających niespiesznie kilometrów. Przed nami Santa Maria, według przewodników najbardziej turystyczna miejscowość wyspy, a może i nawet wszystkich wysp. Pogodzeni z tą perspektywą od dawna rozglądamy się po minięciu rogatek miasta za ową zgrozą komercyjności i trochę zdezorientowani uznajemy, że centrum znajduje się pewnie gdzie indziej. Sklepiki, kawiarenki, tubylców bez liku, jednak białych głów wcale nie widać. Może są na plaży? Albo na obiedzie? Albo jeszcze ich nie ma?
Santa Maria zamieszkana została dobrowolnie przez poszukujących soli, pierwsza salina została założona tutaj w 1838 roku, ale jej rentowność skończyła się wraz ze światowym rozwojem chemicznym. Dziś miasteczko żyje głównie z turystyki, która koncentruje się w jego północnej pełnej hoteli części. Na szczęście ich goście rzadko wychodzą poza resortowe tereny, dlatego samo centrum Santa Maria oszałamia – pełne jest tubylców, którzy robią to, czego oczekuje się od gości. Piją kawę, jedzą w lokalach, kąpią się w oceanie i muzykują na ławkach, mężczyźni ćwiczą na prowizorycznych siłowniach znajdujących się na plażach, kobiety głównie się uśmiechają.