Protestancki król Fryderyk Wilhelm IV Pruski zezwolił na budowę drugiego kościoła katolickiego w Berlinie, w nowo tworzącej się dzielnicy Luisenstadt, pod jednym warunkiem – miał przypominać wenecką świątynię San Salvatore. Stojąc dziś przed wypełnionym wodą tzw. Engelsbecken ma się wrażenie, że brakuje tylko … gondoli. Przyjemna ułuda i estetyczne wrażenie włoskiej atmosfery zaskakuje przy bliższym kontakcie z kościołem pod wezwaniem św. Michała, gdy okazuje się, że jest on wojenną ruiną. Nie udało się go odbudować, gdyż los powojennych czasów podzielił miasto na dwie części, a tym samym wiernych przynależących do parafii. Nie było pieniędzy, ochoty, albo motywacji, ale zdecydowano się przynajmniej na ostrożne zachowanie i podbudowanie się ostałego. W środek pustych murów wbudowano plebanię i odprawiano regularnie nabożeństwa, co czyni się do dziś. Wokół rozrosło się budownictwo socjalistyczne, w tle dominują kominy, ale forma kościoła sama w sobie, ze swoimi ranami i początkową ideą, robi kojące wrażenie.
Owo ukojenie jest ważne przed oficjalnym wkroczeniem na terytorium kolorowej i alternatywnej „republiki” Kreuzbergu. Słynna ze swojej wolnością tchnącej atmosfery dzielnica leży niemalże u stóp pokiereszowanej świątyni Michała. Zaczyna się Engelsbecken, który jest jedyną zachowaną pozostałością po miejskim kanale Luizy (Luisenstädtischer Kanal) istniejącym tutaj w latach 1852 – 1926. Nietrudno sobie wyobrazić pływające statki czy barki po dziś radośnie zarośniętych jego byłych odnogach. Kierując się w stronę Oranienstraße przy Erkelenzdamm 59 można odkryć jedno ze słynnych berlińskich podwórzy. Beżowa kamienica z napisem Engelbecken Hof zaprasza otwartością do zajrzenia na swoich sześć podwórek, które zaskakują i zachwycają nie tylko architektonicznym stylem z lat 1903-04, ale również starymi windami.
Mijając wspomniany już kanał, liczne kafejki z domowego wyrobu łakociami, jak i starą aptekę zamienioną na knajpkę robimy duży skok w bardzo spokojną i niepozorną przestrzeń Kreuzbergu. Oficjalny adres Alexandrinenstraße 12-14 jest trudny do zlokalizowania, znajduje się pod nim szkoła, a wokół miejski park. Pytani przechodnie czy robotnicy nic nie wiedzą o mającym się gdzieś tutaj znajdować tzw. środku Berlina, punkcie o współrzędnych geograficznych 5230'5P, 1324'9W. Kręcąc się to tu, to tam odkrywamy jednak i nareszcie kamienną tablicę umieszczoną przy skrzyżowaniu parkowych alejek. W samym środku niemieckiej stolicy – a ile się dzieje wokół!
Wracamy na Oranienstraße nie omieszkując zajrzeć do zacisznego i uroczego ogródka przy kościele św. Jakuba (St.-Jacobi-Kirche). Opleciony dzikim winem, uściełany czerwonymi, opadłymi jesiennie liśćmi, niewiarygodnie zachęca do milczenia i medytacji. Wokół cały miejski krzyk, a za żelazną bramą – ukojenie ducha. Pozostając w temacie, czyli ukojenia ciąg dalszy, docieramy do hałaśliwego Moritzplatz, z którego nic nie wiedzący niechybnie by uciekł nie domyślając się nawet, że właśnie przy nim (choć oficjalny adres brzmi: Prinzenstraße 35-38/Prinzessinenstraße 15) znajduje się zielona oaza – der Prinzessinnengarten.
Wszystko zaczęło się na … Kubie – gdy upadł Związek Radziecki, a wraz z nim system zaopatrzenia w żywność, ludzie zaczęli zagospodarowywać każdy nadający się pod jakąkolwiek uprawę kawałek swoich miast: czy to dachy, czy podwórza, czy ronda. W 2009 roku mieszkańcy Kreuzbergu uprzątnęli opuszczone od 60 lat 6000 m² betonowej przestrzeni z dwóch ton śmieci i gruzu. Utworzono stowarzyszenie, które wynajmuje od miasta ów areał i założono warzywniak oraz zielnik. Ponad 500 odmian warzyw i ziół, w tym 20 rodzajów mięty i 16 starych odmian ziemniaków uprawianych jest w pojemnikach, które są przewoźne. Założono ule, otwarto kafejkę z daniami, których składniki rosną wokół spożywającego, ustawiono budki, gdzie można odłożyć niepotrzebne i rozpoczęto edukację ogrodniczą, jak i wiele, wiele innych projektów dla dorosłych, młodzieży i dzieci. Jest...trochę, jak u Czechowa, na pewno „zielono mi”.
Ktoś zgłodniał? To czas na kulinarną historię z Kreuzbergu, historię, którą może nie każdy zna, ale już na pewno każdy jej efekt spożywał – kebab. Przy Adalbertstraße 10 istnieje restauracja Hasir. To tutaj miał pracować niejaki 16-letni Turek o imieniu Mehmet Aygün, który przybył jako gastarbeiter do Berlina i zatrudnił się w bistrze swojego wujka. Przyglądał się uważnie wciąż spieszącym się Niemcom, którzy często nie dojadając serwowanego na talerzu mięsa z sałatką biegli dalej. Nie mieli nawet czasu na wypicie herbaty, nie mówiąc już o pogawędce z wujkiem. Mehmet widział raz w Istambule, jak wszystko, co znajdowało się na talerzu, czyli mięso z grila i warzywa, zapakowano w cienki turecki chlebek i zaczął czynić podobnie, rozpoczynając mimowolnie jedną z największych historii berlińskiego sukcesu kulinarnego – sprzedaż kebaba.
Dziś Hasir należy do renomowanych restauracji, w środku można zobaczyć szyld z nazwą ulicy i zdjęcia z lat 70-tych minionego wieku, jak i zacnych, acz znanych gości tego lokalu. Kelnerzy są nad wyraz sympatyczni, a całość dopasowana jest do atmosfery pobliskiej Oranienstraße, co nie zmieniło się od pamiętnego roku 1971 – wszyscy się dokądś spieszą, a jest tych wszystkich nad wyraz dużo. Oranienstraße jest kwintesencją tej dzielnicy – nieład i kreatywny chaos, stoickość figur wrzeźbionych w kamienice, ogromny wybór dań w niezliczonej ilości lokali nie omijających chyba żadnej, choćby najbardziej wybrednej diety i sztuka, sztuka wylewająca się pod każdą postacią. Współmiernie do tureckiej historii kebaba, jak i zgromadzonych w znamiennej ilości żyjących tutaj Turków zwraca uwagę dom na rogu Oranienstraße 18/Heinrichplatz upstrzony tureckimi sufiksami. Te przyrostki są w języku tureckim wyjątkowe, używane przy przekazywaniu zasłyszanych historii, jest ich niezliczona ilość i przyczyniają się do językowej tajemniczości, niedopowiedzianych znaczeń i zawoalowanych niedopowiedzeń. Sufiksy zostały przymocowane do ścian domu w roku 1994 w ramach wystawy, miały tam pozostać...półtora miesiąca i ułatwić dialog między Turkami a Niemcami. Wiszą do dziś, spełniając pewnie swoją rolę do dziś wyjątkowo dobrze. Podobno w znajdującej się na parterze kawiarni przebywają najczęściej goście piszący...dzienniki.
Dalej jest już tylko misz-masz. Aż do dworca Görlitzer Bahnhof kipiel alternatywy i radość istnienia rozumianego jako tworzenie. Multi-kuli w najlepszym wydaniu od kilkudziesięciu już lat. Wydaniu, które trochę blaknie i się przyćmiewa w coroczne Święto Pracy. Jednak najbardziej zszarzało 1 maja 1987 roku i przeszło do historii, jako dzień autonomistów i ich bezgranicznej anarchii, przypieczętowując tym samym najgorszą sławę tego wyjątkowego majowego dnia. Wszystko zaczęło się od ulicznego świętowania przy Lausitzer Platz, z którego wyszli poirytowani i zapewne podchmieleni autonomiści sprzeciwiający się zarządzonemu spisowi narodowemu. Policja nie dała rady i się wycofała, a wtedy zaczął rodzić się kreuzberski mit – płonęły barykady, plądrowane były sklepy, stanęła komunikacja miejska i płonął...Bolle. Bolle to stara berlińska marka supermarketów z logo z mleczarzem. Bolle to symbol, Bolle to TEN sklep, największy w stolicy. Ograbiony przez anarchistów, unicestwiony przez ogień stał się ich hymnem bohaterskim i symbolem zwycięstwa nad państwem. Niewielu zainteresowało, że 29 maja 1990 roku berlińska policja zatrzymała piromana, który odpowiedzialny był za 48 podpaleń, m.in. supermarketu Bolle w Kreuzbergu. Mężczyzna znalazł się zupełnie przypadkowo obok zdewastowanego sklepu i nie oparł się pokusie...
Na spalonych ścianach budynku przez wiele lat widniał napis:”Bolle wyglądał kiedyś lepiej”, a niemiecki brukowiec BILD prorokował, że nikt nie odważy się w tym miejscu znów otworzyć placówki handlowej. Miał rację, po 17 latach na rogu Skalitzer/Wiener Straße wyprężyły się w niebo minarety meczetu.