Oni nic nie wiedzą i mało rozumieją.
Czy to pracownik recepcji, czy przechodzień na ulicy, zobaczywszy plan miasta Santiago tracą orientację. Na pytanie o możliwość zakupu dzisiaj, w niedzielę, butelki wody, mówią, że absolutnie wszystko zamknięte, albo że to bardzo skomplikowane. Parę kroków dalej czynna piekarnia z najróżniejszymi napojami, a przy głównym placu dzielnicy Plateau otwarty supermarket. Z czego ten brak wiedzy wynika? Są mili, otwarci, przyjaźni, ale zdają się nic nie wiedzieć o świecie, który ich otacza. Trudno uwierzyć w barierę językową. Do tego wyglądają tak nowocześnie, ubrani z polotem i według europejskiej mody, ze świetnymi fryzurami i smartfonami w rękach nie sprawiają wrażenia dyletantów. A jednak niczego nie można się od nich dowiedzieć. Ogromny kontrast, który z czasem zaczął drażnić, szczególnie po zorientowaniu się, że ogólne zaśmiecenie jest stanem powszechnym i zależnym od człowieka.
Na każde pytanie jest jedna odpowiedź: tak, którą przyjmujemy za dobrą stronę medalu kapwerdyjskiej mentalności.
Hotel Santa Maria polecany przez agencję Santa Maria na Sal taki sobie na nasz gust. Łóżko, w którym można się było zgubić, klimatyzacja, jeżdżąca deska klozetowa i szara kabina prysznica. Początkowy uliczny hałas, przedhotelowy DJ, jak i psy stolicy w końcu ucichły, a poranek długo nie nadchodził.
Po odwiedzinach w piekarni w celu zakupu butelki wody, nadszedł czas na hotelowe śniadanie lepiące się od słodkości. Skromne i mdliste okazało się być kroplą przelewającą szalę decyzji o znalezieniu innego dachu nad głową. Dlaczego nie? W tym mieście betonowych potwornych domów i hałd śmieci może uda się znaleźć coś bardziej wyjątkowego od noclegu w hotelu. Dzielnica, w której przebywamy – Plateau, jest rządowa, a tym samym reprezentacyjna i jedyna taka w całej stolicy Wysp. Dopiero tutaj zastanowiłam się głęboko nad dziwnym uczuciem, które zaczęło mi towarzyszyć przy zwiedzeniu tego kraju – złapałam za wszystkie trzy przewodniki, które mieliśmy ze sobą i odkryłam tego uczucia tajemnicę. Według przewodników i ich zdjęć Wyspy to raj, rzeczywistość jest od tego nie tyle daleka, co ruinowo zaśmiecona, ale zdjęcia w książkach nie przedstawiały żadnego z miast. Zdjęcie z Prai to bawiące się dzieci na ulicy, jeśli jakiś budynek to jeden, pomalowany, a jeśli zdjęcie jakiegoś miasteczka to z daleka. Wybiórczość nastawiona na piękno, którego tutaj szukać trzeba z szeroko otwartymi, a jednak się przymykającymi oczami.
Wracając do nowego noclegu – już samo poruszanie się po stolicy bez ważnej czy wiarygodnej mapy i braku pomocy przemiłych mieszkańców było zachęcające. Tak więc jedna część wyruszyła na łowy, druga w zdecydowanej większości została w hotelowym pokoju ponaglana przez natarczywy dzwonek do wymeldowania. O 11.30 recepcjonistka trochę zaniepokojona wyznała bezdusznie w słuchawkę, że check-out jest o 12, czyżbyśmy zapomnieli?
Kolejnym dachem nad głową okazał się pensjonat Rose Marie – Rosymar – parę ulic dalej. Kolorowy budynek wyróżniał się zdecydowanie i zachęcająco od innych. Właścicielka lubował się w intensywnych kolorach, również wystrój wnętrz tego pensjonatu był radosny. Dom okazał się być labiryntem pomieszczeń na trzech poziomach, a Rose Marie wylewną, sympatyczną i otwartą dla swoich gości. Nie było klimatyzacji, ale olbrzymie wiatraki u sufitu, które upstrzone barwami tęczy zrobiły wiarygodne wrażenie. Do pokoju nie mogliśmy się jeszcze wprowadzić, ale zostawić skromne bagaże i owszem.