Udajemy się w drogę w kierunku miejsca, od którego cała historia tego państwa się zaczęła - „przez plac, schodami w dół, do środka transportu”, jak prosto wyjaśniła nam Rosemarie. Schody schowane za labiryntem dróg w rozsypce rozpostarły przed nami widok na właśnie odbywający się niedzielny targ (parę kroków od przechodnia, który twierdził, że dzisiaj nigdzie w mieście nie można kupić wody). Targ...Prowizoryczne stoiska, często zwykłe płachty rozłożone na chodniku, stosy ubrań, kupki koralików, jakieś nędznie wyglądające grile i kolorowe napoje do picia. Ze wszystkich sposobów sprzedaży spotkanych na Santiago, najbardziej rozczula mnie drewniana skrzynka z garścią dwóch czy trzech rodzajów cukierków, półkolem lizaków i trzema paczkami higienicznych chusteczek. Za nimi przycupnięte kobiety, często w towarzystwie dziecka, czekające zapewne na małego klienta. Jak na odpuście, choć do jarmarcznej zabawy tutaj daleko.
Przedarłszy się przez nieprzebrany tłum zupełnie nienachalnych sprzedawców dotarliśmy do ronda, skąd odjeżdżały albueras. Jeden jechał do naszego celu. Upchani w znajomy nam sposób czekaliśmy cierpliwie na dotarcie do celu podróży, stan oczekiwania przeradzał się z każdym kilometrem, a szczerze mówiąc metrem, w złość, bądź święte oburzenie na stan cywilizacji jakby nie było pokolonialno-portugalskiej. Obraz ludzkiego zaniedbania, betonowe koszmary budowane jak popadnie i gdzie popadnie i walające się wszędzie, gdzie człowiek stosy gruzów i śmieci.
Zmęczenie ostrością krajobrazu.
Nieziemskie widoki już nie złagodziły wrażenia. Natura ratuje, co może, ale niewiele może w obliczu nacisku pasożytów.
Dojechaliśmy do Ribeira Grande de Santiago cali i zdrowi, pomimo fantazyjnej i karkołomnej jeździe, szczególnie na skarpie w dół w większej części pozbawionej bariery, do osady, gdzie wylądowali pierwsi ludzie tej ziemi. Antonio da Noli, włoski żeglarz w służbie Portugalczykom, odkrył część Wysp Zielonego Przylądka. Pierwsza osada powstała właśnie tutaj w roku 1462, stając się równocześnie pierwsza stałą siedzibą europejską w tropikach. Już cztery lata później królewski przywilej na monopol handlem niewolnikami przyczynił się do dynamicznie szybkiego rozwoju Ribeira Grande. Ludzie z z Guinea-Bissau i Sierra Leone lądowali najpierw tutaj, by po katolicku ochrzczeni, a przez to więcej warci, sprzedawani byli i transportowani do Brazylii i na Karaiby. Interes kwitł przepysznie, od 1532 roku siedziba biskupia, od 1572 roku miasto, odwiedzone przez Vasco da Gama i Krzysztofa Kolumba. W 1556 roku wybudowano tutaj olbrzymią katedrę, z której portugalscy biskupi korzystali rzadko, a nawet wcale. Morale niedopilnowanych księży psuło się w tempie zastraszającym, nie tylko kwitł handel, ale i nie przestrzegano celibatu. Czy konsekwencje tegoż odczuwane są do dziś w tutejszym społeczeństwie – rzadko się pobierają, kobiety mają po kilkoro dzieci, a żyją z ojcem ostatniego potomka, przy czym pod wspólnym życiem należy rozumieć związek dochodzący. Konwenansami nikt się nie przejmuje, radość życia i jego zmienność przyjmowane są jako najzwyklejsza oczywistość.
Wracając jednak do Cidade Velha (druga, często spotykana nazwa tej miejscowości) – w 1712 niejaki Francuz Jaques Cassart napada, grabi i niszczy międzynarodową siedzibę niewolnictwa, miasteczko już nigdy nie odzyskuje swojej świetności, gwoździem do trumny okazało się być szczególnie przeniesienie w 1769 roku stolicy do Prai.
A my...wysadzeni zostaliśmy w sam środek niedzielnych wydarzeń: podchmieleni staruszkowie, bawiące się dzieci, gdaczące kury i piejące koguty, trąbiące pojazdy, znudzeni młodzieńcy, handlujący to tu to tam owocami i w ogóle cały wioskowy życia nurt. Nikt specjalnie nie zwrócił na nas uwagi, przyjęli nas w siebie, jakbyśmy byli ich nieodłączną częścią. Machali niedbale ręką w kierunku tego, o co pytaliśmy i tyle. Udało się nam przejść pod ścianą byłej katedry Se i spocząć w cieniu drzewa, gdyż upał nagle zaczął narastać, a tym samym dawać się we znaki. Jakiś pies dogorywał w kamieniach obsypany wrzodami, nie minęły dwie minuty i zaczęły schodzić się dzieci, żeby dotrzymać nam towarzystwa. Katedra Se była ledwie trzymającą się przy życiu ruiną czegoś olbrzymiego w przeszłości. Podobno były próby jej ratowania, czego najwyraźniej zaniechano, gdyż jako ruina tonęła...w gruzach. Ledwie dostrzegalny cień historii, zasypany śmieciami i wydeptany przez tysiące stóp. Na płycie grobowca walała się pognieciona plastikowa butelka.