Ruszamy w górę do wydającej się być na wyciągnięcie ręki portugalskiej fortecy. Mijamy siedzących niedzielnie przed swoimi domostwami mieszkańców. Jakaś kobieta próbuje nam przekazać, że do widocznej na górze fortecy jest bardzo daleko. Nie zrażając się wciąż się wdrapujemy, mijając uwiązane na postronkach kozy tak, że nawet nie mogą się położyć. Wody dla zwierząt nie widziałam nigdzie. Gdy docieramy do miejsca, w którym droga się kończy kolejna kobieta pokazuje, że trzeba iść dalej, wyżej, po ścieżce, ale bez wózka. On nie przejedzie – uśmiecha się znacząco. Dopiero teraz, niejako w połowie drogi...
Wracamy na dół, zatrzymujemy albuerę, a konkretnie sami jesteśmy przez pomocnika kierowcy zaczepieni i mamy nadzieję na dowiezienie do skrzyżowania. Kierowca decyduje się jednak na dowóz pod bramę i chwała mu za to.
Forteca zionie historią i czas zdaje się być zatrzymany w kadrze. Wybudowana w roku 1593 z powodu najazdu 25 statków i 1000 ludzi korsarza Francisa Drake, gdy Portugalia należała do Hiszpanii, nazwana imieniem króla Filipa II Hiszpańskiego, miała za zadanie odpierać ataki śmiertelnego wroga Anglii. Szybko stała się rezydencją gubernatora z własną dostawą wody i przepięknym widokiem na okolicę, który można podziwiać do dziś, choć nie jest ona już gniazdem niewolnictwa i źródłem jęków męczonych ludzi, ale przestrzenią z wioską u stóp, kanionem zielonym, oceanem i poszarpanym skalistym brzegiem. Wstęp 500 eskudo, ubikacja, zimne napoje i film dokumentalny o owej zamierzchłej historii w różnych językach puszczany na życzenie, jeśli się wie, czego sobie życzyć.
Kierowca albuery obiecał, że po nas wróci. Za 40 minut. Nie wrócił. Przed nami długi marsz w pełnym słońcu do głównej drogi. Podjechało jednak znienacka parę miejscowych samochodów z turystami, bileciarz mówi, że w czasie zwiedzania, któryś kierowca na pewno nas podwiezie. Pytanie tylko za ile. Gdy słyszymy 5 euro trochę się oburzamy i odmawiam, gdyż za tyle przyjechaliśmy tutaj z Prai. Nasze lekkie obruszenie było jednak niczym przy reakcji kierowcy. Drugi, polecany przez przywiezionych turystów, którzy jednocześnie tej przejażdżce dają swoje błogosławieństwo, podwozi za 1,50 euro. Pierwszy traci nerwy kompletnie.
Przy głównej drodze jedno trąbnięcie, pisk opon i albuera już stoi. Podwozi nas do samego Platô.
Pora na obiad. W hotelu Santa Maria kuchnia jeszcze zamknięta, wracamy do mijanego po drodze lokalu Cafe Sofia, o którym w przewodniku jest napisane – szykowny i często odwiedzany przez dyplomatów. Rozstawiona na placu plandeka, pod którą plastikowe krzesełka, w środku z wystrojem jakby jeszcze gorzej, za to kawa dobra, mocna, a jedzenie przyzwoite. W związku z tym, że na ulicy dzieje się tutaj zdecydowanie wiele, można zasiedzieć się nawet parę godzin, tym bardziej, że plandeka przyczynia się do przyjemnej cyrkulacji powietrza.
Noc u Rosemarie jest parna i lepka. Szybko okazuje się, że u stóp uliczki znajduje się miejska autostrada (takie przynajmniej robi wrażenie do północy), a liczne i wszystkie psy stolicy doskonale spełniają swoje ostrzegawcze i obronne obowiązki. Gdy umęczona ciężkim powietrzem decyduję się wyjść na balkon, by trochę ochłonąć i przyjrzeć zasypiającemu miastu, dostrzegam mężczyznę i mnie widzącego, który krążąc telefonuje. Zaczynam bezwiednie przyglądać się jego zagadkowym ruchom , zaciekawiona czy może czeka na ukochaną, jest szpiegiem, albo dilerem narkotyków. Szybko okazało się, że jest...onanistą.