Powroty bywają miłe, czasem potrzebne, a nawet konieczne. Bregenz ma atmosferę miasta na wypad na popołudniową kawę, tutaj można bez pośpiechu nasycić się wielkomiejskością czy ekologicznym rarytasem. Jakby Turandot śpiewała do cappuccino.
Wracamy z przyjemnością, choć dzisiejsza aura w ogóle nie zachęca do wycieczek. Mgła gęsta, lepka, wilgotna, a w dodatku jest zimno. To połączenie przenika przez każde najcieplejsze i najgrubsze odzienie. Jednak nie wahamy się,
ostatnio nie odwiedziliśmy bregenckiego Oberstadt, średniowiecznej dzielnicy z pierwszą barokową wieżą cebulową środkowej Europy. Wybudowane w XIII wieku na zlecenie hrabiego von Montfort zachwyca pustką klimatycznych uliczek i zakamarkami trochę zapomnianego przez turystów miejsca. Metalowa brama ozdobiona do dziś rekwizytami z dawnych lat mającymi strzec mieszkańców – zasuszony rekin, celtycka bogini Epona pod postacią końskiego łba i krzyże jezusowe święte. Za bramą symbol miasta Bregenz – cebulowa kopuła wieży św. Marcina, magiczna i rozbrajająca w mglistej scenerii tego popołudnia. Uliczki są tak puste, że zdaje się słychać tupot mysich nóżek, jakiś opuszczony hotel, wejście wprawdzie zabronione, ale bramka uchylona, więc dlaczego nie. Krótkie, ale prawie że rzymsko wyglądające podziemne przejście, zagadkowy nieznajomy w kapeluszu, którego widzieliśmy ostatnio w słonecznym wydaniu i piękne wzgórze z mniej pięknym, gdyż przesłoniętym mlecznymi oparami widokiem. Za to tajemniczo. I wciąż zimno. Trochę zniecierpliwieni idziemy w stronę wyciągu na górę Pfänder, niewiele sobie po tej przejażdżce obiecując. W górę, w dół dla samej przyjemności jechania i tyle przy takiej pogodzie. Tłumów nie ma, wagonik ledwie widać, podobnie jak góry wkoło, których szczytów można przy dobrej pogodzie zobaczyć podobno 240! Leniwie i bardzo powoli ruszamy w górę, by po chwili zrozumieć łut nagłego szczęścia. Mgła coraz rzadsza, światła coraz więcej, aż w końcu oślepiający blask i widok, który będzie śnić się po nocach – morze chmur u stóp, ośnieżone szczyty wokół i słońce tak mocne, że aż można się zachłysnąć. Spektakl dopracowany do perfekcji, pragnienie rzucenia się w przestrzeń i zwyczajne niedowiarstwo. My trochę jak ryby – często nie mamy pojęcia, że nad taflą wody bywa zupełnie inny świat.