Chyba każde państwo na świecie ma swoje tragiczne, bolesne i pełne okrutnej przeszłości miejsce.
Wyspy Zielonego Przylądka są właściwie jedną wielką raną, która zakrzepła w obliczu zwycięstwa humanitaryzmu i odejścia świata od legalnego niewolnictwa. Niewiele śladów z tamtych czasów pozostało, jeśli chodzi o miejsca namacalne.
Niedaleko Tarrafal można zapoznać się z innym bolesnym etapem kapwerdyjskiej już nie tak zamierzchłej przeszłości. Surowy krajobraz, ciągnący się aż do wybrzeża niechcący zapowiada to przeszywające w swojej okrutności miejsce. Campo da morte lenta czyli obóz koncentracyjny powolnej śmierci powstał wraz z przybyciem pierwszych więźniów 29 października 1936 roku. Przez kolejnych 17 lat miało być ich 340. Ci pierwsi byli marynarzami z wojennych okrętów, którzy buntowali się przeciwko reżimowi Salazara, portugalskiego polityka, niedoszłego księdza, który chrześcijańskie według siebie prawa przekuł na bezwzględny system utworzonej jako Estado Novo (Nowe Państwo) Portugalii. Ci kolejni również. Członkowie Brygad Międzynarodowych walczących w wojnie domowej w Hiszpanii, republikanie, opozycjoniści, członkowie partii komunistycznej Portugalii i inni, którzy się Salazarowi nie podobali. Obóz był urządzony tak, żeby jego więźniowie powoli w nim umierali – pracownicy i obecny lekarz dopuszczali nieludzkie warunki, nie udzielali koniecznej pomocy medycznej, karmili bardzo źle i maltretowali fizycznie. Komendantem od 1938 roku był Joao da Silva, który zapoznał się dokładnie z systemem obozów nazistowskich, a przyszli oficerowie przeszli szkolenia w Dachau. Po II wojnie światowej sytuacja trochę się polepszyła, a w 1954 roku placówkę zamknięto, by znów do jej użytkowania powrócić w latach 1961 – 1974, jako obóz pracy dla żądnych niepodległości miejscowych i pobliskich Afrykańczyków. Ludzie wysyłani byli tam przez tajną policję PIDE bez wyroków sądowych, prewencyjnie, bądź "ochronnie". Rewolucja goździkowa w Portugalii z 25 kwietnia 1974 roku nie przyniosła otwarcia obozowych bram, jego prowadzący wciąż mieli nadzieję na pozytywny dla nich obrót spraw. 1 maja mieszkańcy Santiago wylegli na swoje zakurzone drogi w proteście przeciwko niechlubnemu obozowi i wyzwolili więźniów Campo de Trabalho de Chão Bom. Jednak dopiero rok później, 19 lipca, całkowicie zamknięto obóz.
Właściwie nie ma tutaj nic oprócz paru surowych budynków, które straszą grozą topornych ścian, okopu wyściełanego kaleczącym drutem i grupy bawiących się przed kompleksem dzieci, jakby świat nie wiedział, co to przemoc. Poza przytłumionym pomrukiem wiatru słychać jedynie z rzadka przejeżdżający szosą obok samochód. To musiało być piekło zgotowane nie tylko przez ludzi, ale i przez naturę, której sedno dociera do nas dopiero tutaj. Wyspy są idealizowane, sprzedawane turystycznie z jak najlepszej strony, oprawiane w ramkę all incklusive, bądź miejsca dla wybranych. Ten były obóz niechcący pokazuje, jak tutaj naprawdę jest – wysuszona ziemia, rachityczna roślinność, brak zasobów naturalnych, a wokół nudzący się i śmiecący ludzie.
Niedaleko stąd do 18-tysięcznego miasteczka Tarrafal, które jaśnieje dopiero na plaży. By do niej dojechać trzeba przedostać się przez brzydki krajobraz nie wiadomo czy budującego się czy legnącego w gruzach miasta. Plaża za to jest przepiękna i przynosi ogromną ulgę po przejechanym, zobaczonym i przeżytym. Jej atutami są nie tylko pięknie zielone palmy, ale i kompleks domków, w których można spędzić noc, co z przyjemnością czynimy. Zachód słońca na dłoni, gwar miejscowych, którzy najpierw tłumnie zgromadzeni kąpią się bądź grają w piłkę, a młodzieńcy ćwiczą na nieodzownej siłowni na świeżym powietrzu (muszę zaznaczyć, że mężczyźni dbają o postury swoich niemalże idealnych ciał doskonale i z zaparciem) i w końcu nieoczekiwana samotność wieczorna, gdy ma się to miejsce wyłącznie dla siebie (nie licząc dobrze bawiących się w pokoju na górze Anglików).