Niepokojące okazało się być leniwie przyjemnym. Słońce, słońce, słońce, lazur przeźroczystej wody, rozgrzany piasek o nieposkromionej barwie i nieznane od dawna pojęcie „nicnierobienia” – związek prawie że grzeszny.
Ciała ciemne i rzadkie jasne rozochocone temperaturą znacznie dodatnią, prężące się w słońcu, jak kociaki na rozgrzanym dachu, morskie fale łagodnie hamujące o przestrzenne brzegi, białe łódki na horyzoncie, kwiecie barwne i o finezyjnych kształtach, dramatyczne cienie, intrygujące dźwięki, czyli ułuda szczęśliwości. Ospałość tych paru dni przynosi uczucie ulgi, ale i tęsknoty za czymś nieokreślonym, czego się w zwyczajnej, domowej codzienności nawet nie lubi.
Niewiele pozostało do odkrycia, jedynie hotel Morabeza, pierwszy na wyspie założony przez belgijską parę Vynckier, on przedsiębiorca przemysłowy, ona pierwsza kobieta inżynier Belgii, oboje astmatycy, którzy dusili się w swoim kraju, szczególnie zimą. Dopłynęli tutaj łodzią i zachwycili się suchym powietrzem. Otwarcia dokonano w 1967 roku, w rozbudowującym się hotelu zatrzymywali się głównie pracownicy linii lotniczych, którzy w drodze do Ameryki czy Europy nie chcieli odpoczywać w ogarniętej apatheidem RPA. O imprezach tam się odbywających, alkoholu i nieznanej jakości zakazanego i skutecznie przez zagranicznych gości szmuglowanego krążą legendy do dziś.