Spełniać marzenia warto! Czyż znajdzie się tutaj ktoś, kto twierdziłby inaczej?
Johann Christian Gentz marzył, ale i zarabiał. Przedsiębiorca z Neuruppin sprzedawał w pierwszej połowie XIX wieku torf i stał się bogatym człowiekiem, tak bogatym, że mógł na poważnie i z rozmachem marzyć. I z polotem, egzotycznie, orientalnie, co znalazło wydźwięk w ogrodzie, który założył pod murami miejskimi swojego rodzinnego miasta. Pieniędzy przybywało, marzeń również, zakupiona została więc ziemia, która przybrała jego imię (a raczej nazwisko) – Gentzrode i tam miało urzeczywistnić się największe marzenie Johanna – orientalna willa, jakiej jeszcze nie widziała brandenburska ziemia. Niestety, marzyciel zmarł w 1876, co jednak nie przeszkodziło marzeniu żyć dalej – w synu Alexandrze, który z zapałem i najlepszymi projektami ruszył z realizacją. Najpierw powstał spichlerz (jeszcze za życia Johanna w 1861 roku), który zbudował pruski architekt Carl von Diebitsch z wieżą mieszkalną, po przeprowadzce rodziny do nowo powstającej posiadłości powstała willa według projektu słynnych Martina Gropiusa i Heino Schmiedena (ich dziełem jest chętnie odwiedzany Martin-Gropius-Bau w Berlinie z zawsze ciekawymi wystawami sztuki), a park zaprojektował Gustav Meyer (był pierwszym, który tworzył parki publiczne).
Willa na okolicznych piaskach powstała szybko, rodzinna firma w tym czasie ogłosiła upadłość i stanęła do konkursu. Przekalkulowano się, a obfite w wymyślności marzenie przyczyniło do finansowej zguby. Posiadłość przechodziła z rąk do rąk, u nikogo właściwie nie zagrzewając na dłużej miejsca. Ci pierwsi sprzedali ją już po dziesięciu miesiącach, ci drudzy po pięciu latach, ten trzeci odsprzedał już po roku, żołnierze Erwina Rommla nie ćwiczyli też zbyt długo, dopiero czerwonoarmiści osiedli się na parę dziesięcioleci. Dobudowali jeszcze co nieco – kino, dwa bloki, koszary, kotłownię, przedszkole, saunę i sklep. Stacjonowała tutaj 112 brygada rakietowa Grup Wojsk Radzieckich, jak i oddział KGB z tajnymi wyrzutniami rakietowymi, których dziś na próżno szukać. Gdy opuszczali w wyniku historycznych zmian w 1993 roku teren przedsiębiorczych marzeń, wszystko miało być w jak najbardziej dobrym stanie. Po 23 latach trudno ten fakt stwierdzić.
Przede wszystkim nikt by nie podejrzewał, że w tych płaskich okolicach może w ogóle komuś przyjść do głowy wybudowanie czegoś podobnego – obiekt prezentuje się z daleka oszałamiająco zaskakująco. Jakby scenografia do baśni z 1001 nocy, jakby hiszpański władca pomylił Brandenburgię z Jedwabnym Szlakiem, jakby orient nagle był na wyciągnięcie ręki. Finezja kształtu, zdobień i poczucie piękna pomimo zniszczeń wciąż jeszcze tchną siłą i pomysłu i wykonania. Aż trudno uwierzyć, że te dwa budynki przeżyły najazd 5000 radzieckich ludzi, którzy urządzili tutaj po swojemu swój socjalistyczny świat, otaczając wyjątkowe architektoniczne piękno banalną konstrukcją betonowej płyty. Nie dziwi w takim świetle bezczelność przyrody, która stara się zatrzeć te haniebne ślady, co wyjątkowo dobrze jej się udaje. Otulone jakby zielonym puchem mauryckie perełki wyraźnie odcinają się od brutalnego i agresywnego militarnego stylu radzieckich przyjaciół na zamówienie. Ta zaborczość zatarła również ślady parku, jedynie powalone stare drzewa bieleją gałęzią jak kości z kunsztowną ścianą mauryckiej willi w tle.
Niewiele śladów pozostało po byłych właścicielach w tych dwóch najważniejszych obiektach, zaledwie w mieszkalnej wieży przy spichlerzu zapiera dech pomieszczenie z kominkiem i zdobieniami na ścianach, które niepojęcie oparły się grozie minionych czasów. Sama willa zachwyca fasadą, wnętrze jest raczej ogołocone ze zdobień. W budynkach postsowieckich można za to odkryć malowidła z radzieckich kreskówek, które zapewne miały umilić dzieciom czas pobytu w tym dość odludnym, od wszelkich atrakcji oddalonym miejscu. Jest cicho, zielono, bywa lękliwie, gdy trzeba zajrzeć w kolejny opuszczony kąt, w ubikacjach pachnie akacjami, a progi wejściowych drzwi otula cudnie zielony bluszcz.
Czy warto wyobrazić sobie spędzenie tutaj np. listopadowej nocy? Czy liczyć koszty, czy jednak spełniać marzenia?