Gubin od lat traktowany jest po macoszemu. I to zupełnie niesprawiedliwie. Zawsze gościnny, zawsze oferujący długie, ciepłe i rozmowne noce, bez pretensji i z nieoczekiwaną łagodnością czeka na lepsze czasy. Nie rzuca się w oczy, nie domaga zainteresowania, nie wymusza uwagi. Zatopiony na granicy polskiego państwa, ruiną reprezentujący kiedyś największy i najświetniejszy gotyk Dolnych Łużyc oferuje od czasu do czasu słowikową obecność swojej słynnej jazzmenki Uli Dudziak i ciepłą zupę na powitanie. O innych, dodających nieprzespanym nocom mocy, napojach nie wspominając.
Do Gubina najpierw się jeździło na stopa po niemiecką czekoladę i jogurt, przejeżdżało długo pomiędzy jednostkami garnizonowymi byłej pruskiej, później Wehrmachtu, a potem polskiej armii, by dotrzeć do tętniącego przygranicznym życiem małego miasteczka. Do dziś funkcjonuje tutaj podobno około 60 zakładów fryzjerskich, a we wczesnych latach 90-tych trwała orgia dorobkiewiczów i celników, ci ostatni napędzali strachu mrówkom drepczącym każdego dnia w te i we wte po swoje. Kto wtedy przyglądał się szkieletowi starej fary, albo pięknemu ratuszowi, którego najczęściej odwiedzanym pomieszczeniem była piwiarnia o szumnej nazwie pub? Kto zachwycał romantycznymi uliczkami, bądź przepięknymi poniemieckimi kamienicami, których urody po dziś dzień trzeba się pośród odpadających tynków doszukiwać? Załatwiało się interesy i bawiło na Kosarzynie, dyskutowało o wiecznej miłości i plotkowało o skandalicznych związkach. Planowało przyszłość, ale nigdy nie tutaj, a tymczasem minęło parę lat i Gubin jest stałym miejscem na wyjazdowej mapie mojego życia.
Nadrabiając miną i wysyłając dobre myśli ku temu nigdy nie otoczonemu należytym zainteresowaniem miejscu pomału i bez wymuszania ruszamy pośród tłumów w jego centrum. Dzisiaj Wiosna nad Nysą. Korowód, kolorowe proporczyki, cukrowa wata i strzały kapiszonów. Karuzela, czerwona oranżada i polskie rękodzieło pod niemiecki gust. Gubin pozostał takim, jakim był od zawsze – kosmopolityczny, wymieszany biegu historią i zaskoczony nie jeden raz nowym językiem, którego przyszło mu wysłuchiwać. Powstał po słowiańsku na początku XIII wieku, związany był religijnie z ziemią lubuską, wchodził w granice Królestwa Czech (1367 rok), a po najeździe husyckim Królestwa Węgier (1469-1490) i od 1635 roku przynależał do Saksonii. Za przyczyną Augusta III dźwięcznie w powstałej mennicy zabrzmiał bity szeląg i miedziany grosz, a minister
Brühl wybudował przepiękny pałac w pobliskich Brodach. Od 1815 roku Gubin był częścią Księstwa Prus, od 1871 roku Niemiec. Po jałtańskiej konferencji dotychczasowa ludność została wysiedlona, a do Gubina zjechali repatrianci z … Kresów Wschodnich. Do dziś mieszkają w tych opuszczonych domach i bywa, że myślą o ich byłych mieszkańcach...
Zwiedzanie miasteczka, w którym huk i gwar wiosennych tłumów, zaczynamy od fary. W ten wyjątkowy dzień ruiny byłej katedry są udostępnione do zwiedzania. Goły szkielet konstrukcji kościoła robi od środka jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż z zewnątrz, porośnięty trawą jest lubianym przez ptaki miejscem. Jego poprzedniczka, trójnawowa bazylika, zniszczona została w wyniku...trzęsienia ziemi, a to, co wybudowano na jej zgliszczach zyskało sławę największego kościoła gotyckiego Dolnych Łużyc. W nim podobno miała schować się przed husytami zakonnica z kozą i kępką siana. Koza zapewniając mleko uratowała siostrzyczkę od niechybnej śmierci i musiała do tego być kozą milczącą. Sam kościół miał powstać na miejscu stawu, z którego wyłaniał się regularnie biały jeleń, co bogobojni mieszkańcy zinterpretowali jako boski znak.
Wejście na dominującą nad miastem wieżę jest przejmująco straszne dla każdego, kto ma nie tylko lęk wysokości, ale i świadomość, że wdrapuje się na zamkniętą normalnie ze względów bezpieczeństwa ruinę. Ogromną ulgę przynoszą murowane ściany, ale ilość schodów i uczucie ich niekończenia się są niesamowite. Widok oczywiście wynagradza wszystko i rekompensuje lękowe straty. Właśnie tutaj najlepiej widać, że Gubin i Guben po niemieckiej stronie to jeden wspólny organizm podzielony wojennymi szaleństwami człowieka.
Wychodząc w towarzystwie ptasim z kościoła udajemy się od razu do wieży Bramy Ostrowskiej, którą omija każdy kierowca przejeżdżający przez Gubin. Stoi samotna na środku ulicy i wspomina zapewne z westchnieniem jeżdżące wokół niej w latach 1904-38 minionego wieku tramwaje. Dziś i ona w ramach festynowych atrakcji otwarta. Wąskie i ciasne wnętrze, drewniana konstrukcja schodów i w porównaniu z kościołem jakaś przytulność oraz brak rozmachu na samej górze. Średniowiecze aż bije z jej wnętrza, trzeszczy każdy stopień, a plecy muszą się nieźle nagimnastykować, by dotrzeć do góry. Warto.
W pobliżu Bramy odkryjemy jeszcze szczęśliwie zachowany kawałek murów obronnych z XIV wieku i kamień z czasów napoleońskich, stanowiący pamiątkę koncentracji armii saskiej w 1812 roku przed wymarszem u boku Napoleona na kampanię rosyjską.
I na tym niechaj zakończy się pierwsza część spaceru po Gubinie. Z racji tego, że znalazło się wielu swoje odkrywcze usługi obiecujących, ciąg dalszy nastąpi:-)