Kolorowy, wesoły, krzykliwy z trabancikiem, któremu udało się go złamać – mu berliński na Langeland jest tak zaskakujący, że odbiera na chwilę mowę – wokół słonecznieje rzepak, a soczysta trawa podkreślona błękitem morskiego horyzontu maluje krajobraz sielsko-anielski. A tutaj – mur, kolczasty drut i zimna wojna.
Muzeum Langelandsfort reprezentowane jest przez uprzejmego bileciarza, który żąda pieniędzy wyłącznie od męskiego reprezentanta rodziny. Dzieci mają wstęp bezpłatny (nawet te duże), a ich matki dzisiaj również, gdyż w zachodniej Europie obchodzą one swoje macierzyńskie święto.
Baza wojskowa z czasów zimnej wojny, którą NATO wykorzystywało do permanentnego obserwowania ruchów socjalistycznego wroga i ewentualnego odpierania ataków i przejmowania oraz rozprzestrzeniania pierwszych zagrażających światu informacji, wygląda tak, jakby przed chwilą opuściło ją wojsko. Kiedyś teren ten był niedostępny dla śmiertelników, od razu miał być też zaminowany, gdyby zaistniała taka konieczność. Dziś czeluście bunkrów, stanowiska ogniowe, łódź podwodna, hale lotniskowe oraz stanowiska dowodzących otwarte są na oścież, głucho, milcząco i przerażająco przypominają tamten szalony w swojej nienawiści świat. Nie brakuje szpiegów, Stalina i Williego Brandta, ostrego zapachu rdzy i nieprzyjemnego chłodu, którym wciąż zieją zgromadzone tutaj bomby.
Trudno uwierzyć, wyglądając znad lufy na rozlaną przestrzeń duńskiej przyrody, że oni nie mieliby skrupułów pogrążyć ten niewinny świat w morzu pocisków, a tym samym jęku rozpaczy i braku sensu istnienia w zalanym wojny pożogą świecie. A jednak...do tego nie doszło...