Zaintrygował nas generał i major Gottfried Emanuel von Einsiedel. Informacja o przeprowadzanych przez niego szkoleniach pułku olbrzymów przyniosła ze sobą obraz człowieka, który musiał budzić szacunek i podziw. Regiment składający się z wysokich mężczyzn o liczbie nawet 3200 dawał sobą dowodzić zapewne twardą ręką. Musiał być równie wysoki, choć w znalezionych źródłach nic nie wspomina się o jego wzroście.
W pobliskim Meinsdorfie wystawiono na cześć nabycia przez niego terenu Bärwalde sześciometrowy obelisk z generalskim herbem i podziękowaniem nie tylko za zakup, ale przede wszystkim dokładne dóbr wymierzenie. Kartograficzne starania musiały mieć ważne znaczenie w XVIII wieku, obelisk postawiono dokładnie na środku generalskiego terytorium piejąc peany i życząc wiecznego szczęścia słabo już widocznym wygrawerowanym pismem. Wymienia się nie tylko Gottfrieda i jego szanowną małżonkę Margarethę, ale i wspólne dzieci w liczbie czterech. Trzeba przyznać, że sam pomnik pasuje do wyobrażenia tamtego człowieka – pociemniały smukle strzeże ziemi dziś raczej niczyjej, wyciągając się strzeliście w niebo, gdzie zapewne może przebywać sam tym dziełem uszanowany.
Jakieś 200 metrów od samotnego, pod płotem się znajdującego, obelisku przykucnął malutki żydowski cmentarzyk, który cudem uniknął wilczego apetytu nazistów. Założony przez handlarza i szechitę Aleksandra Jabłońskiego z Calau sięga pierwszymi tutaj chowanymi wieku XVIII-tego. Pozostało około 11 kamiennych stel, które malowniczo oplecione soczyście zielony bluszczem tulą się coraz bardziej do wrzynającej się w każdy wolny zakamarek przyrody. Czerwiec, który jest dla mnie miesiącem barokowym – tutaj tak przystroił fragment muru, że budzi się fotograficzny żar. Choć wzrok przykuwa najbardziej jedna macewa, wyróżniająca się ożywczą barwą wydostającą się wprost z podziemi, synonim odradzania, a może wręcz dalszego życia choć pod innymi, ale jakże pięknymi postaciami.
Skoro tyle radości okazało społeczeństwo Bärwalde przy okazji jego nabycia przez pruskiego żołnierza, postanawiamy udać się i do tej wioski, która znajduje się niedaleko od obelisku. Przejeżdżając bezkresne pola, łany dorodnych zbóż i rzepaku, docieramy do wioski tak typowej dla tych okolic, z szeroką ulicą ją przecinającą i wjeżdżamy w kasztanową aleję, która pozwala się domyślać, że miała kiedyś znaczenie szczególne – dojeżdżało się nią do zamku. Dojeżdża wciąż, tylko dziś zamiast zamku natrafia się na ruiny i tutaj oplecione wszędobylską roślinnością. W XII wieku powstała na tym miejscu słowiańska budowla obronna, która dawała schronienie przed Wendami. Później wciąż zmieniający się zamek należał do pruskiej rodziny Hohenzollern i naszego generała. Kiedy włości przejęła rodzina von Arnim, urządziła sobie letnią rezydencję, która w takiej roli dotrwała do czasów II wojny światowej. Na tablicy informacyjnej można zobaczyć obraz popełniony przez malarza historycznego Achima von Arnim-Bärwalde (wnuka literackiej pary Achima i Bettiny), przedstawiający posiadłość pod koniec XIX wieku.
Zamek po wojnie rozniesiono na strzępy budując własne domy w wiosce za przyzwoleniem krytycznych do arystokracji władz. Pozostała tylko wieża i fragment ściany z kawałkiem piwnicy. Dziś mieszkańcy zapewne żałują, że historia przybrała taki obrót, gdyby zamek przetrwał w stanie, w jakim pozostawiła go rodzina von Arnim, byłby nie lada atrakcją, a społeczeństwo miałoby w perspektywie dodatkowe miejsca pracy. A tak domy wybudowane na zamkowym budulcu wprawdzie są, jednak cisza i pustka wokół, czerwcowo-letnie popołudnie nie nastraja obywateli do wyjścia na łono przyrody i miejscowość sprawia wrażenie opustoszałej. Na balkonie naprzeciwko ruin znajdującego się domu para właścicieli spogląda wydaje się z lekkim zdziwieniem na przypadkowych turystów. Generalski gniew jakby unosił się w powietrzu z oddali pomrukującą burzą – tak zniweczyć i tak nie skorzystać z podanego jak na tacy. Szkoda, trochę szkoda.